felieton

Marsz Niepodległości | Felieton Dawida Kornagi

Dzisiaj jeszcze w mojej czy twojej wyobraźni. Prawdziwy Marsz Niepodległości dopiero się formuje. Zbiera zapisy, werbuje ochotników. A jak w końcu ruszy, przesłoni was swoją masą, właśnie was, z trzeciego i czwartego wymiaru. I zaprosi do siebie. Ten Marsz nie wyklucza tych, co wykluczyć go próbują. Ten Marsz jednoczy. Oto, co widzę. To będzie dobry czas – pisze Dawid Kornaga w felietonie z cyklu #przerwanysenkornagi.

Oto, co widzę: miasto pełne ludzi, którzy gromadzą się na głównych ulicach oraz znaczących placach, pokrywają je gęsto i konsekwentnie jak ziarenka piasku dolną bańkę klepsydry. Zbliża się bowiem czas, w którym należy zrobić to, co należy. Wielu z przybyłych się zna, pozdrawiają się przyjaźnie, wpadają sobie w ramiona. Mężczyźni wybierają opcję misia, kobiety, jako te bardziej ewolucyjnie zaawansowane (co oczywiste, my na tę chwilę jesteśmy w 2019, one gdzieś mniej więcej w 9019), obdarzają się powitalnymi pocałunkami w policzki, usta. Niektórzy panowie starają się je naśladować, ponieważ nie ma większej nadziei dla tej planety, jak mężczyźni, którzy się wreszcie „odmężczyznują”.

Nikt nikogo nie udaje, żadnego cyrku ani klaunowania, żadnego pozowania do wystylizowanych relacji w social mediów. Jest chłodno, jak to w listopadzie na tej długości geograficznej. Jest smętnie, jak to w kraju na tej szerokości mentalnej. 

Ale nie ma co jęczeć i narzekać. Ludzie robią wszystko — by z energią, uśmiechem i niehamowaną radością już za parę godzin rozpocząć wielki marsz. Marsz, w którym przedstawią swoje poglądy. 

To będzie ich Marsz Niepodległości. 

Pierwszy prawdziwy Marsz Niepodległości.

Bo, uwaga, jest i drugi.

Konkurencyjnie rozpoczyna się… na tych samych głównych ulicach, na tych samych znaczących placach, w tym samym miesiącu i w tym samym kraju. Aczkolwiek w jakimś trzecim, może czwartym wymiarze pojmowania istoty świata. Jakby oddalony o lata świetlne od tego pierwszego.

Tam, w tym trzecim, może czwartym wymiarze frekwencja jest nieco mniejsza. Jednakże dzięki hałaśliwemu skandowaniu manifestantów, bezkompromisowej woli zaznaczenia swojej obecności, ma się wrażenie, że zgromadziło się ich co najmniej pół miliona. Prą i płyną do przodu, pchani populistycznym wiatrem kapryśnej historii, która uwielbia powtórki ze swoich tragedii, jakby dostawała za to wysokopłatne tantiemy. Niczym naspidowani Krzyżacy wykrzykują nośne hasła: 

Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę! Orzeł Biały, tylko biały! My wyklęci, wy przeklęci!

Zapytacie, jak to możliwe? Dlaczego oni tak?

A tak!

Kiedy chcesz walnąć pięścią, marząc o jakimś lepszym porządku

Zbierając materiały do powieści „Berlinawa” (2014), niebezpiecznie często musiałem zanurzyć się w odmętach szaleństwa tych wszystkich ludzi wątpliwego czynu. Jak oni się podniecali, jak wszystko w nich wzbierało, kiedy tatuowali sobie na nadgarstku 18, na piersi 88 albo na plecach ukochaną, wręcz magiczną swastykę zakamuflowaną dla niepoznaki w celtyckich symbolach. Taki napieprzający lans, krew i honor, wkurw i jebnięcie, tak mniej więcej. 

Poniekąd bywa to pociągające, kiedy chcesz walnąć pięścią, marząc o jakimś lepszym porządku, który zapanuje na tysiąclecia. Praktycznie każde pokolenie tak ma. Wpierw jawi się jako przesłodkie, niewinne siusiumajtki w łóżeczkach, które później wyrastają na bezwzględnych oprawców — swoich żon, mężów, dzieci, wnucząt lub, w bonusie, innych nacji, ras. Wydaje się im, że mogą zapanować i narzucić swoją wizję innym raz na zawsze. Co jest mrzonką, jak to, że kiedyś język mongolski zastąpi globalnie angielski. 

Dziś wiem, że kreatywność skrajnych prawicowców, dumnych neofaszystów, jawnych nazistów, a przede wszystkim zwyczajnych głupków nie ma granic. Każdy z nich spokojnie mógłby zostać dobrze opłacanym copywriterem w patologicznej agencji reklamowej, której jedynym klientem jest działająca od stuleci korporacja Ksenofobia & Nienawiść Sp. z o.o. Nośne komunikaty kochają się w nieznoszących sprzeciwu ostatecznych konstatacjach; szowinistyczny, pozbawiony resztek tolerancji copywriting wznosi się tu na swoje śliskie wyżyny: Wielka Polska to katolicka Polska! Jezus, gdyby nie był Żydem, byłby Polakiem! Żydzi, na drogę wam Testament i amen! LGBT, lizusy i anusy! Aborcja dla tych, co jej dokonują! Czarni są marni! Ciapaty to rogaty! Jedna Polska, jeden Kościół, jedni my! Dziewczyno, szanuj dupę, nie nadstawiaj jej czarnemu! 

Zło uwielbia marsze, manifestacje i pochody

Można by tak w nieskończoność mnożyć powyższe okropne slogany, gdyż zło bywa porażająco kreatywne. Zło zawsze zwycięża. Przynajmniej na początku. Tak już ma, że atakuje znienacka i korzystając z przewagi „wkurwu” powala jak prawy sierpowy młodego Tysona. Zło manifestuje ostateczność, przez co sprawia wrażenie, że ma niezachwianą rację. Nakazuje, jak mamy żyć. Co oglądać. Co czytać. Na kogo głosować. W co wierzyć. Kogo kochać i od kogo stronić. Zło uwielbia marsze, manifestacje i pochody, które chcą wykluczać. Zło daje siłę tym, którzy mają w sobie niezgodę, bezinteresowną tak z założenia. Zło zakochane jest w jednoznaczności. Proponuje jednego Boga, jedną wiarę, jeden kraj, jeden kolor skóry, jeden język, jedno życie. Złe życie.

Natomiast pierwszy, prawdziwy Marsz Niepodległości rozpisuje się w innych przekazach. Jest przeciwny jedynemu Bogu, jednej wierze, jednemu krajowi, jednemu kolorowi skóry. Jest za człowiekiem, nigdy przeciw niemu. Ogłasza na swoich największych banerach dwie ostateczne kwestie:

Nie zmuszaj mnie do swojego Boga!

Nawet jeśli gdzieś tam jest, gdzie ci się podoba, skandują manifestanci, to proszę bardzo, wierz sobie do woli, „przeboguj się” nim, ale nie narzucaj tego innym. Możesz być „szeroko pojętym” chrześcijaninem, hinduistą, muzułmaninem — kiedy jednak trzeba, przystopuj, wyluzuj. Lecz skoro się przy tym upierasz, trwasz niczym Westerplatte, proszę bardzo, czcij, oddawaj się swojej religii, paś jej kapłanów, jednakże nie poświęcaj innych. Nie podchodzi ci Halloween, nie mów, że to nieładne, szatańskie, obrzydliwe; nie lubisz, proszę bardzo, daj straszyć innym, a ty sobie spokojnie idź spać. Wybierz się na masaż, jogę lub do swojej świątyni. Niech będzie twoim azylem, twoim masażem i twoją jogą. Tylko daj innym sobie pokrzyczeć i pożyć. Może i nie wierzą w Boga, w którego ty tak wierzysz, modlisz się, ale czy to znaczy, że my wszyscy mamy żerować na jednej kromce boskiego chleba, jeść to samo, bo inaczej reprymenda?

Naprawdę chcesz świata, w którym wszyscy bez wyjątku wierzą w to samo i są tak samo dobrzy, kochani, mili, słodziutcy, że aż miód zamiast krwi w ich żyłach płynie?

Ludzie są równi!

Tak, Orwell genialnie napisał w „Folwarku zwierzęcym”, że są równi. I są równiejsi. Co potwierdzają i potwierdzać będą przez kolejne stulecia kolejne reżimy. Jedne będą szukać hierarchii w sferze poglądów, drugie skupią się na kolorze skóry. Wbrew pozorom nie jest to takie proste. Można sobie wyobrażać idealne społeczeństwo przyszłości, która nigdy nie nadejdzie, ponieważ jak to robi, natychmiast staje się teraźniejszością — więc i nigdy nie powstanie to idealne społeczeństwo przyszłości. Problem leży nie tyle w poglądach czy kolorze, ile w kulturze. Tu tkwi praźródło rasizmu. Wykluczenia, szowinizmu czy innych fiksacji śmiertelników homo sapiens na Błękitnej Planecie. Układny ignorant powie na to: 

— O gustach się nie dyskutuje.

Rzecz w tym, że właśnie o gustach się dyskutuje. Ba, nie tyle dyskutuje, ile narzuca. Wtłacza. Wciska. Bombarduje wreszcie. Rasa i kultura to nie jest kwestia gustu. To definitywność. Nie ty ją sobie wybierasz. Ale ty za nią odpowiadasz. Reprezentujesz ją na dobre i złe. Byle tego zła było jak najmniej. 

O gustach należy zawsze dyskutować. Ludzie są równi, ale niektóre gusta są równiejsze, muszę przyznać z pewną rozterką. Gdyby tak nie było, nie byłoby żadnych autorytetów, żadnych wytycznych, żadnych kodeksów i żadnych zasad. Przyjaźnimy się na zasadzie podobnych gustów. Rzadko na dłuższą metę jesteśmy w stanie „bimbać” w obliczu innego gustu. A bywają takie, co chcą ten nasz stłamsić, obrócić w miazgę. 

„Życie to walka”

„Życie to walka”, twierdził Adolf Hitler. I ten jedyny raz miał rację. Tak, życie to walka. Ale nie każdego z każdym. To walka, panie Hitler, ze złem, które twoi wnukowie, nieważne czy tu u nas nad Wisłą, czy za Odrą, czy w Budapeszcie, Moskwie, Ankarze, Pekinie, czy w czwartym wymiarze — próbują reaktywować w swoich spektakularnych „marszach niepodległości”. Mają do tego szczekaczki, fałszywe profile, rozbestwionych internetowych trolli, usłużnych polityków, sprzedajnych prokuratorów, lizusowatych urzędników, którzy zakładają maski dobrze opłacanych cenzorów. To nie koniec, na dodatek mają jeszcze obłąkanych artystów, którym sztuka chyba za bardzo pomieszała się z polityką, więc zaprzedają swoje talenty totalitarnym pretensjom. 

My mamy swój wymarzony Marsz Niepodległości. I swoje stanowcze przekazy: Małżeństwo to związek dwojga ludzi bez względu na płeć, po prostu! Świadome macierzyństwo, nie terror! Przestańcie ustawiać kobietom rozrodczość! Odpieprzcie się od LGBT, macie jakiś problem?! Demokracja i równość wobec prawa! Szkoła otwarta to otwarte społeczeństwo! Wspieramy kulturę, nie cenzurę! Etyka nie ma nic wspólnego z religią! Polska Europejska!

Dzisiaj jeszcze w mojej czy twojej wyobraźni. Prawdziwy Marsz Niepodległości dopiero się formuje. Zbiera zapisy, werbuje ochotników. A jak w końcu ruszy, przesłoni was swoją masą, właśnie was, z trzeciego i czwartego wymiaru. I zaprosi do siebie. Ten Marsz nie wyklucza tych, co wykluczyć go próbują. Ten Marsz jednoczy. Oto, co widzę. To będzie dobry czas.

Do następnego #przerwanysenkornagi

%d bloggers like this: