Serial o starości i śmierci? Prosimy jeszcze! Właśnie możemy się cieszyć drugim sezonem The Kominsky Method. Cieszyć się, naprawdę, bo dawno nie widziałam serialu tak dowcipnego i wzruszającego jednocześnie.

Starość i śmierć to dwa tematy, które dotyczyć będą wszystkich, ale wszyscy też jak najusilniej próbują o nich zapomnieć, póki można, a nawet i dłużej jeszcze. Żyjemy w świecie, gdzie w popkulturze nikt się nie starzeje i nie umiera. Tym cenniejsze są (nieliczne) próby oswojenia tematu.
W Metodzie Kominskiego jest ich dwóch, starych kumpli, ale jeśli mówię starych, to naprawdę mi o to chodzi, bo jeden jest po siedemdziesiątce, drugi – po osiemdziesiątce. Aktor i jego agent. Jeden miał kilka żon i bogate życie seksualne, niegdyś odnosił aktorskie sukcesy i nadal o nich marzy, ale od lat skupia się raczej na prowadzeniu kursów dla aktorów i na walce z samotnością. Dodatkowym smaczkiem jest to, że gra go Michael Douglas. Tu przyznać się muszę, że nie znosiłam Michaela Douglasa, gdy był młodym podrywaczem ani dojrzałym lowelasem, natomiast w heroicznej roli starego Sandy’ego Kominskiego podbija moje serce. Jako Sandy bywa irytujący i wzruszający, bohaterski i nieporadny, chwilami również, gdy uczy aktorstwa, bywa nawet wielki.
Drugi z bohaterów, jego agent (w tej roli Alan Arkin), od lat ponad czterdziestu w związku z jedną kobietą, pięknie dorobił się na cudzym aktorstwie, pieniądze więc nie stanowią dla niego problemu, natomiast problem stanowi cała reszta świata, coraz bardziej nudnego i rozczarowującego: rodzina, praca, życie, ludzie bliscy i dalecy. Pełen goryczy i pozbawiony oczekiwań, jest jednocześnie irytujący i zabawny.
Obaj nasi bohaterowie mają córki, co jest nieczęstym scenariopisarskim wyborem, wydaje mi się nawet, że ojcostwo, to trudniejsze, bo córczane, jest ciągle najmniej wyeksploatowaną popkulturowo relacją rodzinną. Tu pisze się o niej aż na dwa sposoby, bardzo nieoczywiste.
Drążymy poza tym w żydowskości, amerykańskości, kalifornijskości, a wręcz hollywoodzkości, drążymy złośliwie, ale i z sympatią, obśmiewamy, ale z niejaką pobłażliwością.
Opowieść ma format sitkomu, zupełnie niekrępujący, 25 minut na odcinek. Nie miałam pojęcia, że tyle ważnych rzeczy można przez ten czas opowiedzieć. I że przez niecałe pół godziny można aż tak pokrzepić, choć przecież The Komunsky Method samą prawdę mówi, nielukrowaną w ogóle.
To zresztą niejedyny nietypowy rytm tej opowieści. Poza tym mamy tu rytm pogrzebów. Rytm spotkań dwóch kumpli w knajpie, gdzie od kilkudziesięciu lat obsługuje ich jeszcze starszy od nich kelner. Rytm kroków tego kelnera, najpowolniejszy pod słońcem. Rytm randek, w tym wieku już nie do końca oczywistych. Rytm łykania viagry. Rwany rytm starczego siusiania. Rytm codziennych do siebie telefonów. Rytm lekcji aktorstwa, a na nich zmagań z prawdą i udawaniem, z cudzymi celami i nadziejami, gdy swoich coraz mniej. Rytm ważnych pytań, o sens życia też, i sarkastycznych odpowiedzi, bo patosu szczęśliwie tu braknie.
Nieduża, ale ważna i bardzo zabawna momentami opowieść, o tym, czego dożyje większość z nas, czego już wielu dożyło. I o rzeczach bardziej ostatecznych, które – warto pamiętać – są jedyną pewną rzeczą w życiu.
The Kominsky Method
Twórca Chuck Lorre
Występują: Michel Douglas, Alan Arkin
Produkcja: Chuck Lorre Productions oraz Warner Bros.
Dystr. Netflix