filmy

#przerwanysenkornagi: Brzeska nie umiera | Felieton Dawida Kornagi

Niejednemu miejskiemu architektowi czy socjologowi przerywa sen ta z hipsterska brzmiąca gentryfikacja. Kto nie zna jeszcze tego słowa, trudno, niech sobie wygoogla. Szkoda czasu na wyjaśnianie; to nie jest jakiś skomplikowany termin, to jest wręcz termin oczywisty, który powinno opanować każde dziecko zaraz po nauczeniu się frazy „Ala ma kota”. A jak ma kota, to zaraz tego kota i Alę spotka gentryfikacja. 

Dawid Kornaga, fot. Zuzanna Szamocka

Gentryfikacja. Da się lubić i da się nienawidzić. 

Statystycznie weganie nienawidzą, mięsożercy zaś kochają gentryfikację. Weganie chcieliby starych kamienic, w których kał w kanalizacji do miejsca docelowego dotrzeć już nie może, tak wszystkie zatkane, zużyte i zatęchłe. Mięsożercy (precyzując, wszystkożercy) preferują supernowoczesne osiedla, z własną oczyszczalnią oraz prywatną farmą tuczonych zwierzątek, gotowych po zaszlachtowaniu i oprawieniu do wrzucenia do Thermomixa, który całość przerobi na pyszną, sycącą zupę. 

Miasta, nie tylko Warszawa, Kraków czy Trójmiasto, skazane są na nieustanny rozwój. Miasteczka, wsie, osady, każda jednostka administracyjna – je też czeka gentryfikacja. Skrojona na ich miarę, jednak nieuchronna. Komu o uszy obiła się gentryfikacja, jej zakres, jej moc i skutki, ten wie, że nie ma zmiłuj, co się zaczęło, to się nie ostanie. Stare nie tylko zastępuje nowe, to nowe sprawia wrażenie, że zawsze tu było niczym stare. Więc (reklama, reklama!), to będzie felieton aktualny jak ostatnia seria złamań kończyn po jeździe elektryczną hulajnogą

Gdyż gentryfikacja postępuje. Wraz z nią wszystko, co dobre i złe. Jednakże absolutnie nie do zatrzymania.

Gentryfikacja po polsku, w moim przypadku po warszawsku, przebiega mniej więcej tak: jest sobie taka ulica Brzeska na Pradze Północ, gdzie często zachodzę. Mekka bandytyzmu oraz Medyna patologii. Jest sobie ta Brzeska i jest, zdawałoby się, niezmienna jak Kościół katolicki i jego doktryna. A tu niespodzianka, aniołki diabełkami się stają i na odwrót. Resztę, proszę, dopowiedzcie sobie sami. Brzeska to ulica nie byle jaka, z sobie podobnymi stanowiła tło powieści o stołecznym półświatku, który żył, jak chciał wbrew woli władzy ludowej. Pisarze o wielkich nazwiskach jak wielkie ich wtedy nakłady książek, nie takie dzięki niej tantiemy sobie wypichcili za wstrząsające historie z Brzeską w tle. Kto nie chciał i nie chce czytać o perypetiach moczymordów, bardów przaśności, dziewkach upadłych? 

Temat samograj, do wielokrotnego remasteringu. Było i minęło.  

Jednakże Brzeska, słynna Brzeska o smutnych kamienicach i jeszcze smutniejszych ludziach, co tu chodnikiem i kostką brukową władali, działa nadal na wyobraźnię. Żulia od dekad jeszcze przed „Złym” Tyrmanda, który pochylił się nad bandytami z Czerniakowa i okolic, rządziła niepodzielnie w tej krwawej praskiej dzielni. W czasie okupacji nie takich folksdojczów czy esesmanów zatłuczono tu na oczach przechodniów, Gestapo katowało w ramach zemsty wyłapanych świadków, lecz mało kto cokolwiek pisnął, wiedząc, że na Brzeskiej może spotkać go potem coś gorszego niż ból zadany przez hitlerowców. I nie tacy AK-owcy paradowali z bronią i opaską podczas Powstania, przeprawiając się następnie do płonącego Śródmieścia i jego cmentarnych kanałów. Po wojnie, przez kilka peerelowskich dziesięcioleci Brzeska miała swoją pokrętną konstytucję, co wolno, a co nie na jej cierpliwym dla zbrodni bruku, oraz cwane ustawy o stosowaniu przemocy prewencyjnej dla zachowania swojej niepodzielnej z milicją, a później z policją władzy wykonawczo-sądowniczej. Zaczepiała obcych, kasowała wejściowe, opornym dawała w mordę. Dziś, w czasach intensyfikującej się digitalizacji oraz bezkompromisowej deweloperki sprawa się komplikuje. Brzeska niejako Brzeską być przestaje. Żulia zanika i znika. Znika pakietami upadłych żuli. Jakby gąbka czasu nasączona żuloodplamiaczem po niej przejechała. To wszystko „zasługa” gentryfikacji. 

„Dwie Brzeskie”, fot. Dawid Kornaga

Gentryfikacja jest siostrą turystyki.

Tam, gdzie miasto nabiera nowych walorów, lądują chętni zwiedzania. Brzeska i zaprzyjaźniona z nią ulica Ząbkowska są tego przykładem. Wyobraźmy sobie taką sytuację. A.D. 2019, w zwodniczej otulinie jesiennego zmroku zaczepia przypadkowego przechodnia ów praski, na poły legendarny, jeszcze żywy żul; już li tylko żałosny, dygoczący resztkami witalności żulczyk, wręcz żulczątko. Zaczepia ze spontanicznej nienawiści do wszystkiego: przedstawiciela innej rasy, innej narodowości, o odmiennym niż tutejsze stroju – bez znaczenia, ważne, że przed nim panoszy się jakiś inny, LGBT czy wrogie antynarodowe dziwactwo, jak głosi władza i jej usłużni „boye”, biskupi. Żul jeszcze nie rozpoznał, kto on kogo, więc dalej brnie:

— Dawaj, kurwo, kasę!

Zdezorientowany przechodzień, po rysach Azjata, prawdopodobnie zasobny w świeżo wyjęte z bankomatu złotówki Japończyk, Chińczyk lub Koreańczyk patrzy z zaciekawieniem na niehigieniczne wyglądającego pana, który coś tam gardłuje w swoim świszczącym języku. Żul orientuje się w końcu, że zamiast na Polaka, z którym można się dogadać, nawet na fangę po nosie, trafił na Obcego, takiego z naprawdę daleka. Znikąd tłumacza. Ma więc dwie opcje, skroić Żółtka lub odpuścić. Jeśli spróbuje tej pierwszej, może srogo się rozczarować. Wiadomo, każdy kitajec to taki Bruce Lee, kung-fu i judo uczy się już w przedszkolu. Jeśli żul machnie ręką, udając, że nie to miał na myśli, co miał, w oczach kolegów sięgnie dna. Co robić? 

Żul chciałby krzyknąć: 

— Co tu się na tej Brzeskiej dzieje? Kiedyś normalnie trafiało się na klienta, raz, dwa, skrojony, następny pliiiiz. A teraz co, chodzą gromady żółtych, czarnych, ogólnie kolorowych, od lokalu do lokalu, jakby u siebie byli! Niech was diabli… – Tutaj uzupełnia zdanie o słowa cięższego kalibru, z którymi nawet Google Translator by sobie nie poradził.

Ostatecznie żul odpuszcza. Sytuacja go przytłacza.

Zwija ogon pod siebie. Po kilku tygodniach, ba, po kilku miesiącach obecność nowych mieszkańców z pobliskich wyremontowanych kamienic oraz setek turystów z całego świata sprawiają, że żul zaczyna przyzwyczajać się do nowego. Nie wytrzymuje jednak napięcia, nikt się go nie boi, nikt nie traktuje poważnie, jak na to zasłużył swoim pełnym recydywy występnej życiem. Bez pytania zdjęcia mu robią, hasztagują gdzieś tam w swoich socialach. Ciężko mu się z kimkolwiek porozumieć. Nawet ci nowi Polacy, co tutaj zamieszkali, jakoś inaczej mówią, rzadko przeklinają, a jeśli, to tak miękko, na pokaz, nie na pohybel bliźniemu. Pewnego dnia żul, czy z przepicia, czy z życia, umiera na zawał serca.    

Prawda gentryfikacji kole. Nie ma innej opcji. To się dokonało lub wkrótce dokona. Żule masowo wymierają. Resztówki ich potomstwa pałętają się po bramach Brzeskiej. Żadnego z nich pożytku. Mafia nie skorzysta z ich usług, bo słabi fizycznie. Biologiczne niewydymki. Ksiądz na ministranta nie zaprosi, bo cuchnie im z gardzieli. Do monopolowego na kasę nie przyjmą, bo taki wychłepcze przez noc jedną trzecią półki z alkoholami. Nikt ich nie chce. Nikt nie potrzebuje. Gentryfikacja, o której nie mają pojęcia, ustawia ich w szeregu, nie pytając o zdanie.

No ale na poważnie: Brzeska wcale nie umiera. Umiera jej element kryminogenny. Biedni ludzie, nad którymi można by się roztkliwić i chcieć im nawet pomóc, gdyby nie pewność, że i tak w podzięce dostaniesz za to po ryju. Brzeska nie umiera, Brzeska się gentryfikuje. Cokolwiek to znaczy dla wegan, wszystkożerców, klientów Airbnb, pracowników przemysłu kreatywnego, dostawców jedzenia, przyszłych sprzedawców w Żabce, brzeskich, testosteronowych mięśniaków, szukających zaczepki wszędzie, tylko nie na siłowni… 

Siedzę z przyjacielem w Pyzie, barze z widokiem na brzeskość jako taką.

Gadamy o Pradze. Pradze, która po kilku słusznych nalewkach jawi się metaforycznie — Polską, Europą, światem nawet. Nie mamy złudzeń. Gentryfikacja jest skuteczniejsza od Godzilli. O ile ten japoński jaszczur tylko niszczył, to Gentryfilla wpierw zrównuje do ziemi, potem jednak odbudowuje. Po swojemu. Wyłącznie po swojemu. Zmieni się niejedna Brzeska w mieście moim, w mieście twoim.

Żule nie zrozumieją tej ewolucji. Muszą odejść jak dinozaury. Zapewne po jakimś czasie zastąpieni zostaną przez nowe twarze upadłych synów przyszłości. Ale to już jej problem.

Na razie szlochają miłośnicy uroczych zakątków i budynków z przeszłości.

Płaczą w Warszawie, Berlinie, Bratysławie, Wiedniu, Bukareszcie.

Na nic wasze żale. Kapitał robi swoje. Trawi, wypluwa, kształtuje na nowo. 

Po swojemu. Gentryfikacja nie bierze jeńców. Ma nadmiar swoich — płatników hipotek, w których żyją, zastępując obecnych mieszkańców sobą. Rozmnażają się skrupulatnie, anektując nową ulicę do swoich wyobrażeń o nowym, szczęśliwym życiu. Choćby na Brzeskiej, tej powoli, lecz konsekwentnie nowej Brzeskiej. 

Do następnego #przerwanysenkornagi

%d bloggers like this: