felieton

#przerwanysenkornagi: Algi | Felieton Dawida Kornagi

Przyznam: dopiero z wiekiem nauczyłem się w przypadku własnego pisania, by zatrzymywać się zdecydowanie w miejscu, kiedy tylko tracę wiarę w nowy projekt. Nie przyklejać się za wszelką cenę. Nie chcę być autorem, który bezrefleksyjnie produkuje powieści jedną za drugą. Za dużo mnie to zdrowia i zaangażowania kosztuje, po darwinowsku zależy mi wyłącznie na tych książkach, które niejako nie przepadną podczas dalszej pracy. Wykażą, że mają potencjał, a ja razem z nimi – pisze Dawid Kornaga.

Pewnie znasz to uczucie, kiedy od dłuższego czasu jesteś w trakcie czegoś, nagle z różnych powodów masz już tego dosyć, możesz więc to zakończyć, albo nadal w tym trwać. I zazwyczaj wybierasz to drugie. Ktoś kochliwy pomyśli, no tak, facet ma na myśli związek, który osiągnął kryzys, lecz partnerzy nadal w nim pozostają, czekając na nie wiadomo co. Ktoś wrażliwy na sprawy duchowe stwierdzi, że chodzi o chwilę wahania, zapewne straciłeś wiarę w dogmaty religii, dodatkowo masz dosyć haniebnego trajkotu jej kapłanów, mimo to nie wypierasz się ich, dystansujesz, ale ostatecznie jesteś z nimi. Wreszcie ktoś wyczulony na niuanse psychologiczne uzna to za ogólną zasadę konformizmu, na której żerują populistyczni politycy, cwani sprzedawcy ubezpieczeń oraz kandydaci na marketingowych szachrajów. 

Rozczaruję niektórych, jeśli wyznam, że chodzi mi o zwyczajne, wręcz trywialne sytuacje, które przeżywam raz za razem, potem obiecuję sobie, że nigdy więcej, albo że następnym razem postąpię inaczej, nie będę się patyczkował. Marzenia!

Czytam książkę. W połowie okazuje się, że nic z tego, ani niczego wartościowego dalej się nie dowiem, co więcej, każda kolejna strona będzie coraz bardziej irytująca, spowoduje wzmożone wzdychanie i irytację, że tracę czas. Jednak zapieram się, nie jestem z tych, co jak zaczynają, to nie kończą. Brnę więc do gorzkiego „happy endu”. Gdybym się mylił, ale nie, początkowe wahanie było jak najbardziej uzasadnione. Mogę jedynie w ramach rekompensaty powiedzieć uczciwie: przeczytałem tę książkę, co znaczy, że naprawdę ją przeczytałem w przeciwieństwie do ogromu mistrzów przelatywania i udawania, że zassali całość. Jednak nic mi po tym, skoro żadnej korzyści rozszerzającej horyzonty myślowe nie zyskałem. Dlaczego uparcie trwałem przy lekturze, kiedy przyszedł ten straszny moment prawdy: to nie dla mnie, nic mnie nie nauczy, co więcej, jeszcze zamąci i zamuli szare komórki?

Oglądam serial, załóżmy trzeci sezon. Przede mną aż trzynaście odcinków. W połowie czwartego odnoszę wrażenie, z tej fabuły nic więcej nie będzie. Scenarzyści napompowali to wszystko, byle format się zgadzał, każdy odcinek trwa czterdzieści kilka minut, ostatni ponad godzinę; ustalono tyle a tyle epizodów, i co teraz? Mam oglądać, znowu tracić czas? Zwycięża ciekawość. W szóstym odcinku ponownie podkopana, że nic z tego nie będzie, panowie producenci. Ale nie, dociskam do dziewiątego, miotam się jak przy spożywaniu sałatki z porów, które powodują we mnie odruch wymiotny, maltretuję się przy jedenastym, nie mogąc uwierzyć, że nadal to oglądam. Wiem, marnuję życie. Zamiast zająć się swoimi sprawami, żyję cudzym życiem, i to jeszcze wymyślonym przez kolektyw scenarzystów. Dlaczego się nie wycofam? Dlaczego sparaliżowany niechęcią i niewyobrażalną wręcz obojętnością, czasem tylko przenicowaną przez sztucznie stymulowaną ciekawość, gapię się w ekran, czekając na jakieś niesamowite zestawienie fabuły, które usprawiedliwi moją dotychczasową mordęgę i sprawi, że nie poczuję dysonansu poznawczego?

Na spotkaniu w klubokawiarni słucham dowcipów wesołka. W sumie niezłe, lecz co z tego, skoro ledwo zaczyna jakiś opowiadać, ja, mający słabą pamięć do kawałów, nagle i złośliwie je sobie przypominam. I muszę udawać, że słyszę je po raz pierwszy. Albo kiwam głową, ku prawdzie, że znałem, tylko teraz coś mi bardziej świta. Nic z tego, wesołek próbujący wszędzie i zawsze być duszą towarzystwa, nadaje swoje, nadaje i nadaje jak wszystkie rozgłośnie razem wzięte, chciałoby się zaszyć mu usta, być niegrzecznym, pokazać swoje uprzedzenie do tego typu wątpliwej rozrywki. I znów ten straszny moment, by machnąć ręką, masochistycznie odczekać swoje, przecierpieć ten gwałt na własnej wolności w imię, bo ja wiem, jakichś wydumanych etykiet, jak tu być miłym, tolerancyjnym dla tego typu gadulstwa bez pokrycia. Ale słucham tych copy/paste/copy/paste żartów i umieram po wielokroć.

Szampon przeciw siwieniu ciemnych włosów. Efekt ma nastąpić po pięciu użyciach, oczywiście sygnowany gwiazdką: na działanie produktu i związany z tym cud odmłodnienia mają wpływ takie czynniki jak kondycja włosów, uwarunkowanie genetyczne (więc jakby co, szlaban), tak zwane cechy osobnicze (czuję się jak przedstawiciel jakiegoś podgatunku homo sapiens), tryb życia, wreszcie warunki środowiska naturalnego (czy smog ma coś z tym wspólnego?). Kilkanaście użyć szamponu i nic. Włosy zdają się jeszcze bardziej siwe. A że zużyta jest dopiero jedna trzecia opakowania, nie sposób machnąć ręką, gdyż nic z tego nie będzie. Chce się wierzyć, że ukryty w szamponie składnik aktywny pozyskiwany z jakichś magicznych alg Cystoseira compressa nagle ruszy z kopyta i zwróci włosom dawny kolor. Więc nadal wierzę w przełom, myję, wypatruję skutków jak Świadkowie Jehowy końca świata.

Pisanie. Ta uwaga dotyczy mnie tu bezpośrednio. Załóżmy, pracuję nad nową powieścią. Dobra, nie załóżmy, pracowałem nad nową powieścią. Kilka miesięcy temu wysmażyłem ponad pięćdziesiąt stron. Uskrzydlony tematem, wierzący bezwarunkowo, że to jest to i koniec. Oto ze zdwojoną siłą podnoszę sobie prozatorską poprzeczkę. Odkrywam nową jakość, odświeżam warsztat i styl pisania. Taki ze mnie prozatorski chojrak. W międzyczasie mała przerwa, wyjazd, imprezy, zobowiązania wszelakie. Do tekstu wracam po dwóch tygodniach. I co, czytam to, wiem, o czym pisać dalej, przytakuję głową, klawiatura zaprasza do pracy, lecz ku swojemu zdumieniu… nie robię tego. Żadnej wiary w dobroczynne działanie pisarskich alg. Wbrew powyższej regule, że w tym strasznym momencie powinienem kontynuować. Dotrwać. Przecież zazwyczaj ze wszystkim tak mam, jak coś zaczynam, to ciągnę to do końca, dowożę, że tak się wyrażę.

Kilkadziesiąt stron, tyle dni, nocy, siedzenia, myślenia. Szkoda wykonanej pracy. Jakbyś wybudował jedną trzecią domu, następnie porzucił plac budowy, przekonany, że wyjdzie ci architektoniczny potworek. Nawet nikt ci o tym nie mówi, nikt nie krytykuje, sam raptem decydujesz, że tworzona rzecz nie jest warta dalszych zabiegów. Właśnie natural born grafomani tak mają, mówię sobie dla pocieszenia, jak coś zaczynają, zawsze kończą. Są potwierdzeniem potrzeby przymusu. Przekonani na dwieście procent, że wszystko, co od nich pochodzi, z zasady jest świetne, niepodlegające autokrytyce, po prostu skoro to tworzą, znaczy, tworzone to być musi, tak zadecydował jakiś los, nieomylny demiurg kreacji.

Mówię sobie dla pocieszenia, choć tak naprawdę złośliwie w stosunku do tych osób, przez nich odbywa się nadprodukcja, gdyby podejść do sprawy krytycznie, takiego Netflixa można by odchudzić o co najmniej kilkanaście procent, analogicznie dotyczy to literatury, setek książek, które powstały, a powstać wcale nie musiały, gdyż nic w nich szczególnego ani odkrywczego. Ktoś powie, jak to, zawsze w literaturze jest coś wartościowego. Ktoś zaraz dopowie w podobnym tonie afirmacji wszystkiego, żeby i ludzie rozmnażali się bez granic, a co tam siedem miliardów, każde życie bezcenne, to niepoczęte tym bardziej, niech nas będzie dziesięć, co tam dziesięć, dwadzieścia miliardów, a nawet trzydzieści, wszystkich wyżywimy, wszystkim zapewnimy rządy prawa i demokracji.

Przyznam, dopiero z wiekiem nauczyłem się w przypadku własnego pisania, by zatrzymywać się zdecydowanie w miejscu, kiedy tylko tracę wiarę w nowy projekt. Nie przyklejać się za wszelką cenę. Od kilku lat boję się rozgłaszać, zwłaszcza z detalami, nad czym pracuję. Tylko szczątkowe informacje. Bo może się okazać, że wbrew największej pewności siebie, nagle ją stracę i porzucę dotąd wykonaną pracę. Nie chcę być autorem, który bezrefleksyjnie produkuje powieści jedną za drugą. Za dużo mnie to zdrowia i zaangażowania kosztuje, by inwestować czas w półsprawne dzieci-książki. Zależy mi po darwinowsku wyłącznie na tych, które niejako nie przepadną podczas dalszej pracy. Wykażą, że mają potencjał, a ja razem z nimi.

W pewien sposób pozbawiam się tym stałej obecności na rynku. Takiej, że co jesień, to nowy Kornaga. Kiedyś Amélie Nothomb tak miała, nie było roku bez jej tytułu na rynku francuskojęzycznym, dzisiaj w Polsce parę nazwisk też by się znalazło, co to skrobią i wydają non stop. Nothomb wypisała się doszczętnie; mierząc w wysoką literaturę egzystencjalną zaczęła powtarzać się w dygresjach oraz wspomnieniach jak dziadzio-kombatant paplający o swoich niebywałych wyczynach w oddziale żołnierzy wyklętych. Oczywiście nie ma reguły, niektórzy potrafią w zadziwiający sposób przeć z sukcesem do przodu, daj im, Boziu prozatorski jak najwięcej i oby w główkach się im nie pomieszało. 

Tak czy owak o ile po debiucie „Poszukiwaczy opowieści” w 2003 wydawałem kolejne książki średnio co dwa lata, a mógłbym wówczas naprawdę częściej, szuflada-folder w komputerze pęczniała od megabajtów tekstów, to już siódmą powieść „Berlinawa” z 2014 od poprzedniej pod tytułem „Cięcia” dzieliły trzy lata. Najnowsza, „Przerwany sen Kashi” wyszła w 2018, choć ukończona była rok wcześniej. Z nowo „napoczętych”, nieskończonych jeszcze powieści dopiero zeskoczyła (oby!) trzecia. Tu życzyłbym sobie, by reguła trwania przy rozpoczętej fabule przebiegła bez zarzutu, niesiona nie uporem i maniakalnym przekonaniem o słuszności wyboru, tylko lekkością tematu, jego zalotnością, która sprawia, że chce się do niego powracać, cieszyć się samym pisaniem, wymyślaniem, tak, by go skończyć i dzięki wydawcy podać dalej w świat dla rozrywki i przyjemności innych. Bez pressingu rzekomo zbawiennych alg, bez ciśnienia, że to będzie jakiś niebywały przełom czy co tam sobie wyobrażam, to niech ocenią inni. Do następnego #przerwanysenkornagi   

%d bloggers like this: