Poznań, mroźny grudzień 1928 roku. Poważni obywatele miasta otrzymują niepokojące anonimy. Ktoś grozi śmiercią Aleksandrowi Alechinowi – szachowemu mistrzowi świata, który rozegra niebawem symultanę w hotelu Bazar. Arcymistrza ma uchronić młody aspirant policji Zbigniew Kaczmarek. To pierwsze samodzielne śledztwo tego policjanta, znanego z cyklu „Kryptonim Posen”. Czy poradzi sobie z presją czasu i konkurencji z Warszawy? Czy zdemaskuje szantażystę, zanim ten zabije?
Zapraszamy do przedpremierowej lektury fragmentów najnowszej powieści Piotra Bojarskiego „Arcymistrz”, które publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Miejskiego Posnania.
PIOTR BOJARSKI, „ARCYMISTRZ” (fragmenty powieści)
W Prezydium Policji, kwadrans po siedemnastej
Przed dyżurką na parterze komendy stała atrakcyjna kobieta w futrze z lisa, przyciągając wzrok nie tylko siedzącego za szklaną przegrodą posterunkowego. Longina Kaczmarek, z domu Klupś, od niespełna dwóch lat małżonka aspiranta Zbigniewa Kaczmarka, przestępowała z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać swojego Binia. Na ogrzewanym korytarzu szybko zrobiło się jej ciepło, zdjęła więc z głowy czapkę i rozluźniła szal, ukazując mundurowym amatorom kobiecych wdzięków smukłą szyję.
– No i co tam, panie posterunkowy? – zagadnęła w końcu zniecierpliwiona. – Kiedy zejdzie do mnie mój szanowny małżonek?
Młodociany funkcjonariusz w dyżurce speszył się po raz kolejny i spiekł raka.
– Jak już mówiłem… Dzwoniłem… Obiecał zaraz zejść – wyjąkał, unikając spojrzenia w błękitne, podmalowane kredką oczy pani Kaczmarek.
– To niech pan raz jeszcze zadzwoni, z łaski swojej! – zakomenderowała rezolutnie żona aspiranta. – Czekam już pięć minut!
Posterunkowy Schuppke skłonił się zza szyby i znowu chwycił za słuchawkę. Niepotrzebnie, bo na schodach pojawił się wreszcie małżonek Longiny Kaczmarek. Schuppke usłyszał gwałtowny stukot damskich obcasów – wychylając się dyskretnie z dyżurki zauważył, że żona aspiranta była już przy Zbigniewie Kaczmarku.
– Ładnie to tak, kazać czekać swojej Lonii? – do uszu Schuppkego doleciały pierwsze odgłosy żalu, a nawet pretensji. – Co tam masz takiego, Zbysiu, że nie możesz dziś przyjść do domu o ludzkiej porze?
Aspirant chciał uniknąć niepotrzebnych komentarzy i zamieszania. Ucałował Longinę w dłoń i delikatnie popchnął małżonkę w kierunku służbowej rozmównicy. Gdy zamknął za sobą drzwi, uśmiechnął się krzywo do żony.
– Wybacz, kochanie. Mam dzisiaj istne urwanie głowy.
– Znowu? – zdziwiła się Lonia. – Dopiero co spóźniłeś się na obiad we wtorek. Ba, na obiad! Przecież ty wróciłeś na późną kolację.
– To prawda, skarbie. Już ci tłumaczyłem, że szef wysłał mnie do…
– Tak, tak, słyszałam o tym Sołaczu. Ale dziś nigdzie cię nie wysłali, jak widzę.
– Dziś nie, ale wpadło mi śledztwo.
– Wpadło?
Kaczmarek okręcił się na pięcie zniecierpliwiony.
– Tak, wpadło. Pilne śledztwo. Ważne. Chodzi o bezpieczeństwo znanej osoby publicznej.
– Bezpieczeństwo? Znanej osoby?… – oczy Lonii rozszerzyły się z wrażenia.
Aspirant objął ją czule ramieniem.
– Przepraszam, żabciu, ale nie mogę ci powiedzieć nic więcej.
– Tajemnica służbowa? – uśmiechnęła się ironicznie Longina Kaczmarek. – Słyszę to coraz częściej. Strasznie tajemniczy się ostatnio zrobiłeś, nie ma co…
Aspirant spojrzał żonie głęboko w oczy.
– Kiedy mówię prawdę – powiedział. – Szef złamał nogę. Paskudnie, z przemieszczeniem. Muszę go zastąpić. Ot, cała tajemnica.
Lonia zmierzyła męża badawczym spojrzeniem.
– Złamał nogę? W biurze?
– Nie w biurze, kochanie. Na chodniku. Sama widziałaś, jaka dziś szklanka.
– A… Gdzie on teraz jest?
– Szef? W szpitalu. Zdaje się, że założyli mu gips.
– Hm… – zamruczała małżonka Kaczmarka.
A potem przemierzyła ciasny pokoik w tę i z powrotem, nad czymś się zastanawiając.
– To biedny jesteś, mój ty Biniu – orzekła w końcu, całując męża w wydatny policzek i targając go pieszczotliwie palcami za baki. – A kiedy skończysz? Znowu wrócisz dopiero na kolację?
Kaczmarek miękkim ruchem wydobył z zakamarków kamizelki swój odziedziczony po ojcu, nieco staromodny zegarek.
– Nie wiem, kochanie – zająknął się z wrażenia. – Może o…
Nie dokończył, bo ktoś bezceremonialnie walnął pięścią w drzwi.
– Tak?! – odezwał się aspirant.
Do rozmównicy wpadł posterunkowy Schuppke. Najwyraźniej opanował już zakłopotanie, bo całkiem składnie zameldował:
– Panie aspirancie, ma pan gościa.
– Gościa? – zdziwił się Kaczmarek. – Z nikim dzisiaj nie byłem umówiony.
– To prezes klubu szachowego. Mówi, że przyszedł w sprawie nie cierpiącej zwłoki.
Szachy! – westchnął w duchu aspirant. Jakimś dziwnym trafem wtargnęły dziś w jego życie i najwyraźniej nie chciały odpuścić,
– Dziękuję, Schuppke. Już idę – spławił na moment posterunkowego i spojrzał z niepokojem na żonę. – Sama widzisz, kochanie, co tu się dzisiaj wyrabia! Nie wiem, o której wrócę. Jak Boga kocha, nie potrafię powiedzieć.
Longina Kaczmarek wzruszyła ramionami i chwyciła za klamkę.
– Twoja strata, Biniu – powiedziała chłodno na odchodnym. – A już myślałam, że ten wieczór spędzimy naprawdę miło. Tak jak wtedy, wiesz…
To „tak jak wtedy” zabolało go najmocniej. Ale nie zdążył jej o tym opowiedzieć, bo żony już w pokoju nie było.
Czytaj też:
POLITYKA NIENAWIŚCI. Piotr Bojarski, Pętla
THRILLER O ZAMACHU, KTÓRY MÓGŁ SIĘ UDAĆ. Piotr Bojarski, Rache znaczy zemsta
[FRAGMENT II]
Piwnice hotelu Bazar, osiemnasta trzydzieści
Czekać na Zabielskiego i butelkę chianti siedem godzin to było stanowczo za długo dla człowieka tak niecierpliwego, jak Leon Drwęcki. Rozumiał, że szef kelnerów to fucha nie byle jaka i miała swoje prawa, ale Zabielski stanowczo przesadził. W końcu poszedł po wino jakoś po jedenastej! Jeszcze za dnia! Czyżby zapomniał, po co poszedł do podziemi? On, stary wyga, który na Bazarowym zbiorze win znał się, jak nikt inny? Zły na kolegę zszedł głównymi schodami na dół, a potem mniejszymi, kamiennymi – pod poziom ulicy. I tu się zdziwił, bo piwnice tonęły w nieprzeniknionym mroku. Można było z góry założyć, że nikt nie szuka w nich aktualnie szlachetnego trunku. Żadnego trunku.
Drwęcki odszukał dłonią pstryczek na ścianie i przekręcił go jednym ruchem. Ciąg lamp zawieszonych pod półkolistym, ceglanym stropem rozjaśniał żółtym, ciepłym światłem. W długim, pełnym zakamarków pomieszczeniu panował jednak syberyjski chłód. Zapewne dobrze służył winom w tysiącach butelek, których szyjki wystawały z równych rzędów wielopiętrowych, drewnianych leżaków. Kucharz doszedł jednak do wniosku, że ciągnący po nerkach ziąb szybko wygoni go na górę.
Pro forma zrobił kilkanaście kroków w głąb podziemi, ale zdał sobie sprawę, że dalsze poszukiwania Zabielskiego powinien prowadzić na górnych kondygnacjach. Nic tu po mnie – uznał i zawrócił.
W połowie długości piwnicy zerknął z przyzwyczajenia w stronę kredensu z zapasowym kompletem wielkich, trzydziestolitrowych garnków na zupę. Już nie raz jego zawartość ratowała kucharską ekipę w przypadku wielkich zabaw noworocznych na dwustu i więcej gości. Gorący barszcz, podawany około północy kupcom z Izby Handlowej albo korporacjonistom w tych ich dziwacznych czapkach, pochodził właśnie z garnków z piwnicy, pamiętających jeszcze czasy cesarza Wilusia. Drwęcki wielokrotnie tachał je na górę, wspomagany przez Stacha Bartosika czy Józka Parzygłowę. Jutro nie będą potrzebne, bo impreza nie zapowiada się specjalnie tłumna. Tak przynajmniej zapowiedział dyrektor Kujaciński…
Przystanął, bo zauważył, że dolne drzwiczki kredensu były niedomknięte. Nie chciał, żeby do środka dostał się kurz. Zawsze to więcej roboty przy myciu…
Podszedł do ciemnego kąta, w którym znajdował się kredens. Obok niego stała wysoka dębowa szafa, pozostałość po XIX-wiecznym wyposażeniu hotelu. Drwęcki miał problem z kręgosłupem. Nie chciał się schylać, więc zdecydowanym ruchem nogi przytrzasnął drzwiczki kredensu. Mocne uderzenie przeniosło się na rozklekotaną szafę. Nim kucharz zdążył zareagować, jej szerokie, dwudzielne drzwi rozwarły się ze złowieszczym skrzypieniem.
– Walnij w stół, to się odezwą nożyce – wymamrotał Drwęcki, chwytając za drewniane gałki zdobiące drzwi szafy.
Jego wzrok padł na dziwny kształt, wyłaniający się z niedoświetlonego wnętrza mebla. Męska koszula tutaj? – zdziwił się, robiąc krok w przód.
Zaraz potem poczuł na karku lodowaty oddech diabła.
– Matko Boska! – krzyknął przerażony. – Ludzie! Na pomoc! Na pooomooooc!
Autor: Piotr Bojarski
Wydawca: Wydawnictwo Miejskie Posnania 2015