recenzja

JAMES BOND WALCZY Z KRYZYSEM… WIEKU ŚREDNIEGO. William Boyd, Solo

Cała ta misja to tylko kolejna próba udowadniania przez Bonda, że jeszcze nadaje się do swej pracy, że jest jak Roger Moore, który w wieku 45 lat dopiero próbował swoich sił jako Bond w „Żyj i pozwól umrzeć”.

Wszyscy go znamy, niektórzy nawet go lubią, są i tacy, jak ja, którzy bezkrytycznie go uwielbiają, nie do końca zdając sobie sprawę dlaczego. Oczywiście: to archetyp silnego, zwycięskiego bohatera, to gość, którym niemal każdy, i to niezależnie od płci, chciałby choć przez moment być, bo egzotyczne podróże, romanse i blichtr podlany drogim szampanem, ma prawo uwieść. Z drugiej strony jego twórcy zarzuca się homofobię, a sam bohater dopiero niedawno przestał być „mizoginicznym dinozaurem” („GoldenEye”), bijącym kobiety po twarzy i podduszającym je ich własnymi stanikami od bikini („Pozdrowienia z Rosji”) i nazywającym płeć przeciwną „sukami” („Casino Royale”).

solo1Bond, James Bond. To gatunek sam w sobie, choć przede wszystkim filmowy – z ręką na sercu: kto z was czytał powieści Iana Fleminga, na podstawie których sfilmowano przygody agenta 007 z Seanem Connerym w roli głównej? Ja przeczytałem je jakieś trzy lub cztery lata temu, gdy ukazały się jako dodatek do „Rzeczpospolitej”. I osłupiałem, bo tak złą literaturę rzadko trzymam w ręku. Złą i w dużej części nudną. To naprawdę książeczki przede wszystkim dla zaciekłych fanów Bonda, którzy na kartach odnajdą nieco z klimatu wczesnych ekranizacji, choć bez takiej dawki humoru jakiej można by się spodziewać po obejrzeniu filmów, za to z takimi postaciami jak Loelia Ponsonby czy Mary Goodnight – sekretarki Bonda, wchłonięte w ekranizacji przez asystentkę M, czyli Moneypenny. Aż dziw, że udało się z tego zrobić tak ciekawe kino.

Rozpisuję się o tym, bo oto do Polski trafił najnowszy tom o przygodach Jamesa Bonda, tym razem pióra Williama Boyda. „Solo” to już – zdaje się – trzydziesta powieść o 007 napisana po śmierci Fleminga. Sporo, jeśli zważyć, że oryginalnych książek było czternaście, w tym najgorszy zbiór opowiadań, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne, czyli „Ośmiorniczka”.

Trwająca od dawna praktyka dopisywania popularnym autorom po ich śmierci kolejnych książek udowodniła, że w większości przypadków to zabieg karkołomny. „Solo” pokazuje jednak, że akurat postaci Bonda nic lepszego nie mogło się przytrafić.

Gdy poznajemy Bonda „made by Boyd”, ma on 45 lat i dręczą go sny o lądowaniu w Normandii, a za dnia jego myśli zajmuje profesjonalizm nowej gospodyni i walka z plamą wilgoci, jaka pojawia się w salonie jego wypasionego mieszkania w Chelsea

Co nam przynosi powieść Boyda? Przede wszystkim niespodziankę: otóż we wcześniejszej o dwa lata powieści Jeffery Deavera „Carte Blanche” poznajemy agenta 007 na miarę XXI wieku, odnowionego, odmłodzonego, weterana wojen w Afganistanie, który zaraz na pierwszych stronach zapobiega w Serbii atakowi terrorystycznemu z użyciem pociągu, by ostatecznie trafić do Kapsztadu, gdzie musi stawić czoła demonicznemu Severanowi Hydtowi, miłośnikowi nekrofilskich klimatów. Jedna niebezpieczna przygoda goni następną, pościgom i strzelaninie nie ma końca. W „Solo” z tamtej książki pozostaje w zasadzie tylko jedno: Afryka. Boyd odrzuca bowiem nową biografię bohatera i każe mu znowu żyć w czasach, w których swoją wódkę z martini pić mógłby bohater Fleminga.

Oto mamy rok 1969. Ian Fleming nie żyje od pięciu lat, na ekrany wchodzi moja absolutnie ulubiona część o przygodach asa z MI6, czyli „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” z Georgem Lazenbym, a książkowy Bond z „Solo” trafia do małego afrykańskiego państewka o nazwie Zanzarim, pogrążonego w domowej wojnie z Dahumem – prowincją marzącą o niepodległości i przyszłej świetlanej przyszłości dzięki odkrytej na jej terenie ropie. Zadanie Bonda: bronić interesów Wielkiej Brytanii, która wolałaby, aby do secesji nie doszło, a wojna się zakończyła, bo wtedy łatwiej będzie położyć łapę na złożach.

Brzmi nieźle? I owszem, tyle że przez pierwsze 92 strony nic tego nie zapowiada. Dla osób szykujących się na mrożący krew w żyłach thriller będzie to spory szok. Gdy poznajemy Bonda „made by Boyd”, ma on 45 lat i dręczą go sny o lądowaniu w Normandii, a za dnia jego myśli zajmuje profesjonalizm nowej gospodyni i walka z plamą wilgoci, jaka pojawia się w salonie jego wypasionego mieszkania w Chelsea. Co prawda w jego życie już na pierwszych stronach wkracza ponętna aktorka filmów klasy C, ale w zasadzie tylko po to, by lekko już zmęczony życiem bohater mógł sobie udowodnić, że mimo podeszłego wieku (według standardów z 1969 r.) staje jeszcze na wysokości zadania. Ma prawo mieć wątpliwości, w końcu jest w wieku, w którym Sean Connery dawno wyłysiał i grał w „Powrocie Robin Hooda”.

Długi wstęp nuży – przyznaję, że po pierwszych pięćdziesięciu stronach ochrzciłem książkę „najnudniejszym Bondem wszechczasów” i zastanawiałem się czy kiedykolwiek rozpocznie się tu akcja. Po przeczytaniu całości zmieniam zdanie, ale tylko częściowo. Bo ostatecznie są tu pościgi i strzelanina, są zaskakujące zwroty akcji, jest nawet walka o życie i przeżycie po śmiertelnym postrzale i jest wróg godzien swoich poprzedników, czyli Kobus Breed – okrutny najemnik, nadziewający zabitych przeciwników na rzeźnickie haki. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała ta misja to tylko kolejna próba udowadniania przez Bonda, że jeszcze nadaje się do swej pracy, że jest jak Roger Moore, który w wieku 45 lat dopiero próbował swoich sił jako Bond w „Żyj i pozwól umrzeć”.

Co ważne, taka próba psychoanalizy Bonda wcale nie wychodzi książce na złe, podobnie jak pewna publicystyczność, wyrażająca się w krytyce zachodniego świata podporządkowującego sobie biedne kraje w imię zaspokojenia własnych, komercyjnych potrzeb. Powieść zamykałem z poczuciem dobrze wydanych pieniędzy (złotówka za każdy rok życia Bonda), ale i świadomością, że świat agenta 007 wkroczył w nowy wymiar, odmienny od tego, jaki znamy z thrillerów pióra choćby Toma Clancy’ego.

Nie spodziewam się, by tę książkę sfilmowano, bo gdyby chciano to zrobić wiernie, wyszedłby film w stylu Davida Mameta, albo „Syriany” Stephena Gaghana. Kino „bondowskie” nie dorosło chyba jeszcze do agenta 007 przeżywającego kryzys wieku średniego. Choć „nigdy nie mów nigdy” – Daniel Craig skończył w tym roku dokładnie 45 lat!

William Boyd, Solo

Przełożyła Agnieszka Sobolewska

W.A.B. 2013

10 komentarzy

  1. Witaj, trafiłam tutaj ze sponsorowanego postu na fb. Z zainteresowaniem zabrałam się za rec. SOLO. Sama miałam ostatnio okazję czytać i recenzować tę powieść. I przyznam – zawiódł mnie Twój tekst. Za dużo poboczności, natrętnych, ogólnikowych porównań – po cóż? – do aktorów odgrywających role Bonda, za mało o samej książce i jej autorze plus niepotrzebne spoilery dotyczące Kobusa – to, jak on zadaje śmierć ludziom jest takim zaskoczeniem dla czytelnika, że grzechem twoim, jako recenzenta, jest o tym pisać; to tak, jak zdradzać, w jaki sposób zabija Buźka w dwóch Bondach z Moore’em. Tymczasem nic nie wspominasz o konflikcie w Zanzarimie (w rzeczywistości to tylko lekko zakamuflowana Nigeria, w której Boyd spędził młodzieńcze lata), który przecież jest fascynujący, ważny i życia wzięty oraz o ukłonie dla klasycznych filmowych Bondów, jak potyczka słowna z Moneypenny czy szacunek względem M (i vice versa), którego nie może okazać w sposób inny, niż chłodny, profesjonalny. Jest też złamany schemat w tej opowieści – nie ma Złego pragnącego zawładnąć światem lub chcącego mieć monopol na istotną jego część. Ale nade wszystko – to książka po części autobiograficzna. Stąd wrażliwsza, melancholijna odsłona bohatera, a nie dlatego, że przeczuwa on starość (a przynajmniej nie tylko), o czym świadczy końcowa ekscytująca dla niego myśl o nowej „robótce” od M. Reasumując, to nie jest wkraczanie 007 w pewien wymiar (jak widziałeś SPECTRE albo czytałeś CYNGIEL z pewnością przyznasz mi rację), ale wizja – bardzo osobista – Williama Boyda, który jednakże pokazał, jak wspaniale czuje bondowski świat, w połowie nisko mu się kłaniając, a w połowie odwracając jego elementy o 180 stopni. Uwierz, że to jest dla czytelnika – a bondomaniaka zwłaszcza – ważniejsze od tego, że Connery dawno już wyłysiał. Ale chwała ci chociaż za to, że doceniasz film z 1969. Pozdrawiam.

Możliwość komentowania jest wyłączona.

%d bloggers like this: