felieton

Dni dzieci | Felieton Dawida Kornagi | #przerwanysenkornagi

Mnie jednak fascynuje co innego. Kiedy mianowicie zapominamy, że byliśmy dziećmi. Takimi właśnie małymi, nieświadomymi jeszcze niczego – pisze w majowo-czerwcowym felietonie na Dzień Dziecka Dawid Kornaga.

Dawid Kornaga, fot. Rafał Meszka dla zupelnieinnaopowiesc.com

Nie wiadomo dokładnie, kiedy wyrastamy z dziecka. Metryczka nie ma tu znaczenia. Naukowiec powie, że wraz z dojrzewaniem porzucamy plac zabaw i wszystkie związane z nim aktywności. Wyobrażenia i wierzenia typowe dla dzieci. Ktoś powie, że niektórzy nigdy nie wyrastają, choć regularnie pozbywają się zarostu, codziennie zamiast mleka piją piwo, od kaszki wolą chicken masala, a ulubione zabawki dawno zamienili na zabawki z sex-shopu.

Mnie jednak fascynuje co innego. Kiedy mianowicie zapominamy, że byliśmy dziećmi. Takimi właśnie małymi, nieświadomymi jeszcze niczego.

Jaki był więc mały Putin, myślę sobie, widząc dzisiaj tę odpychającą twarz wschodniego barbarzyńcy. Czy kiedy jechał na swoim pierwszym rowerku, wymijał i strącał przy okazji inne dzieci? Albo taki mały Ziobro, jak to zaciekle kombinował przy piaskownicy, żeby wszystkie łopatki i wiaderka należały tylko do niego? Dobrze, to „bohaterowie” negatywni. Persony, którym po ich śmierci Wikipedia nie będzie szczędziła gorzkich słów. Ale taka dziewczyneczka słodka, kruczowłosa typu Teresa Orłowska, co to marzyła o karierze weterynarza, a ostatecznie została Foxy Lady, królową niemieckich filmów dla dorosłych w latach 80. i 90.? Czy jako sześcioletnia Tereska wysyłała jakieś wodzące na pokuszenie sygnały, na dodatek w wersji hard? Czy to jej inne dziewczynki rwały włosy, zazdrosne o jej nienaturalne powodzenie wśród chłopców i dziewcząt?

Być może na zdjęciach i filmikach dzieci można dostrzec ich przyszłość. Jej domniemanie lub nieuchronność. Czy będą radosne z natury, czy pełne wymuszonych fochów z pogranicza komercyjnego punka. Czy stoczą się w przepaść depresji, czy jednak staną po jasnej stronie życia, tworząc, bawiąc i inspirując zarówno siebie, jak i innych. Oto przyszły standuper, proszę państwa, pozując jako trzylatek rzucał cięte uwagi do taty, aż ten roześmiał się jak nigdy w życiu.

Właśnie, sesje foto, shoty na spontanie, permanentna inwigilacja przez aparat w smartfonie. Łatwo się z tego naigrywać. Prawić oldskulowe kazania, jak to instagramujemy rzeczywistość. To jednak spore uogólnienie i brak wyczucia, że chodzi o prawdziwą potrzebę. Jeden z nowych sposobów na przedłużanie, utrwalanie życia. Może nie na zawsze, to myślenie życzeniowe, za to na pewno na wiele lat. Więcej nie trzeba.

Być może na zdjęciach i filmikach dzieci można dostrzec ich przyszłość. Jej domniemanie lub nieuchronność. Czy będą radosne z natury, czy pełne wymuszonych fochów z pogranicza komercyjnego punka. Czy stoczą się w przepaść depresji, czy jednak staną po jasnej stronie życia, tworząc, bawiąc i inspirując zarówno siebie, jak i innych.

Zazdroszczę współczesnym dzieciom, że choć przymuszane przez rodziców do pozowania, często bezwstydnie przyłapywane w różnych naturalnych sytuacjach typu pierwsza kupa do nocnika czy zwyczajnych czynnościach jak szósta samodzielna (?) kąpiel pod prysznicem, ostatecznie będą miały pamiątki w chmurze na dekady. To ma sens.

Kiedy już zapomną jako dojrzali, że kiedyś byli dziećmi, pewnego dnia wejdą do chmury i zobaczą mnóstwo materiałów o sobie samych dosłownie od urodzenia po któreś tam kilkunastoletnie urodziny. Być może to niektórym coś uświadomi, pozwoli poznać się na nowo, zauważyć pewne niuanse, które obecnie nas definiują. Jak trzeba, skorzysta na tym i terapeuta, i spowiednik. Niewątpliwie to jest jedna z egzystencjalnych innowacji, o jakiej będą powstawać doktoraty. „O instafotografii”, napisze jakaś następczyni Susan Sontag.

Prawdopodobnie powyższe narzędzia pozwolą przyszłym analitykom, scenarzystom, poetom i pisarzom bardziej dokładnie sprecyzować ów moment zapominania o dzieciństwie. O wręcz czymś absurdalnym z wiekiem, że kiedyś było się dzieckiem, smarkaczem, gówniarzem, brzdącem, maluchem, oseskiem, niemowlaczkiem. Widzisz wuja na rodzinnym przyjęciu, wuj jak wuj, każdy wedle swoich możliwości i karty przebytych chorób. Ostatnią rzeczą jest myślenie o nim jako o malutkim ludzkim karaluszku, który sunął po macie i rozrzucał klocki na wszystkie strony świata. A jednak wuj był swego czasu wujątkiem. Postrzegamy go tak, ponieważ widzimy w nim wyłącznie człowieka dokonanego, czyli dorosłego. A to błąd. Trzeba czasem przewinąć radar w przeszłość. Dostrzec w naszych rozmówcach tych eksmalców. Nie złośliwie, raczej z dużą dozą empatii. Może to rozwiązać wiele problemów. Przeciąć niepotrzebne kłótnie, narastające konflikty, spięcia i wyrzuty. Taka postdziecięca terapia, siadamy w kółeczku i staramy się – nie popadając w infantylizm – znaleźć w sobie i w partnerze dzieciaka. Wrócić siłą wyobraźni lub materiałów z chmury do przeszłości. Tej naprawdę konkretnej, kiedy pielucha była naszym sedesem. To uczy pokory. O ile ktoś pragnie się jej nauczyć.

Kiedy już zapomną jako dojrzali, że kiedyś byli dziećmi, pewnego dnia wejdą do chmury i zobaczą mnóstwo materiałów o sobie samych dosłownie od urodzenia po któreś tam kilkunastoletnie urodziny. Być może to niektórym coś uświadomi, pozwoli poznać się na nowo, zauważyć pewne niuanse, które obecnie nas definiują. Jak trzeba, skorzysta na tym i terapeuta, i spowiednik. Niewątpliwie to jest jedna z egzystencjalnych innowacji, o jakiej będą powstawać doktoraty. „O instafotografii”, napisze jakaś następczyni Susan Sontag.

A na poważnie, z czasem zapewne każdy w miarę wrażliwy człowiek szuka śladów po swoim dzieciństwie. Zwłaszcza kiedy sam zostaje rodzicem. Z przerażeniem odkrywa w swoim potomstwie, że kiedyś z dużym prawdopodobieństwem był taki sam: „odgrywał” bunt dwulatka, rebelię trzylatka, rewolucję czterolatka, terroryzm pięciolatka… Zaczynają się przypominać różne grzeszki, jak się miało osiem lat i podtapiało myszkę w słoiku. Ostatecznie wszystko przechodzi do sfery nostalgii. Wygładza się jak wydepilowana i natłuszczona skóra. Tak, że prawie przypomina tę świeżą i ultrajędrną ledwo co urodzonego dzieciątka, której strach dotknąć, taka wrażliwa. Mimo to dotykamy, bo musimy. To nasza.

%d bloggers like this: