felieton

ABBA i Kanibale | Felieton Dawida Kornagi | #przerwanysenkornagi

Rok 1993 był dla mnie przełomowy. W maju skończyłem 18 lat, więc otrzymałem dowód osobisty i mogłem udawać dorosłego. Choć moje rysy twarzy dawały mi jakieś trzy lata mniej (i tak zostało co najmniej do trzydziestki, zawsze młodszy niż naprawdę). Mój wujek zaprosił mnie na prawie dwumiesięczne wakacje do Bremy, gdzie mogłem szlifować z panzerfaustowską efektywnością mój niemiecki. Kończyłem czytać siódmy tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Byłem pełnym entuzjazmu metalowcem (pierwsza miłość, zresztą dotąd: Helloween), a lada moment death-, a następnie blackmetalowcem i… rave’owcem. I ważne, podczas wakacji w Niemczech przeczytałem wszystkie wydane do tamtego czasu albumy komiksowe o kocie Garfieldzie. I jeszcze ważniejsze: pokochałem od pierwszego usłyszenia piosenki grupy ABBA, przeplatając je dla równowagi premierową EP-ką amerykańskiego składu Cannibal Corpse pod znamiennym tytułem „Hamer Smashed Face”. Tak, to był przełomowy czas przed nastaniem smartfonów, streamingu i VOD… – pisze w październikowym felietonie Dawid Kornaga.

Dawid Kornaga, fot. Rafał Meszka dla zupelnieinnaopowiesc.com

ABBA i Kanibale?

Udany melanż jest dzieckiem różnych opcji otwarcia na świat. Na szwedzki superband i jego ówczesną globalną sławę nie miałem możliwości się załapać po prostu przez metrykę. Kiedy Anni-Frid Lyngstad, Benny Andersson, Björn Ulvaeus i Ahnetha Fältskog wchodzili na scenę, mnie nawet w planach nie było. W latach 80., na dodatek w końcówce konającego PRL-u, nikt nie udzielił mi wskazówek, żeby zasmakować w muzycznej różnorodności, trzeba się było bowiem uczyć, a nie majstrować przy pokrętle radia. A jak już, to przyciągało mnie Radio Wolna Europa, a nie Luksemburg. Jednak co miało przyjść, przyszło.

Żona wujka, Annette posiadała natenczas (damals) kolekcję chyba wszystkich płyt ABBY. Łącznie z Best Of The Best, tylko jak to możliwe, skoro wszystkie piosenki Szwedów są the best? To były winyle. Dla mnie, długowłosego (damals) młodzieniaszka zaprawionego w bojach z kasetami okazały się intrygującymi obiektami do ogarnięcia. Hej, kolego, chcesz posłuchać „Waterloo”? Połóż płytę na tym dziwnym urządzeniu, sięgnij po ramię z igłą i doprowadź do jej penetracji z rowkiem płyty. Po kilku nieudanych próbach stałem się mistrzem i DJ-em gramofonu.

Oszalałem, normalnie oszalałem na punkcie ABBY. Oszołomiła mnie melodyjność jej piosenek. Co numer, to coś. Co wokalizy, to takie, że gęsia skórka. Poprawny angielski, a do tego fabularnie bardzo inspirujący, co po latach udowodnił słynny musical „Mamma mia!” i film pod tym samym tytułem. Niby pop, a jednak überpop. 

Oszalałem, normalnie oszalałem na punkcie ABBY. Oszołomiła mnie melodyjność jej piosenek. Co numer, to coś. Co wokalizy, to takie, że gęsia skórka.

Spędzając beztrosko wakacje nad Morzem Północnym, jeżdżąc do Hanoweru, poznając sąsiadów wujka, czyli ich dzieci w podobnym do mojego wieku, jak choćby Klaus, ambitny chłopak wybierający się na medycynę, nie poprzestawałem tkwić w swojej polaczkowej bańce. Czułem się lepszy, bo wiedziałem niby więcej. Czułem się wrażliwszy, bo czułem podobno więcej. W rzeczywistości byłem nieopierzonym gnojkiem, który na turbodoładowaniu dojrzewał i uczył się życia. Tyle dobrego. Gdybym wybrał życiowo drogę, gdzie słucha się tylko ABBY, może i przeistoczyłbym się w mainstreamowego autora, ale ta jednostronność byłaby zabójcza. Równoczesne dawkowanie sobie po ekstazie melodyjnej „Dancing Queen” ultrabrutalnych tracków Cannibal Corpse pozwalało odzyskać mentalną i kreatywną równowagę.

ABBA i Kanibale. Słodycz i gorycz. Afirmacja i autodestrukcja. Gorące lato w Bremie, pełne małych rozczarowań i wielkich ekscytacji nauczyło mnie czegoś więcej. Że często kreatywność bierze się nawet z niesprawiedliwej niezgody na świat. Po powrocie do domu, bezgranicznie rozczarowany, że nie urodziłem się tam, gdzie niedawno bawiłem, że nie mogę mówić superpłynnie w języku, który choć dla jednych straszny, dla mnie idealny i porządkujący wszelkie tagi świadomości, po tym wszystkim, autentycznie wkurwiony jak tylko nastolatek może być wkurwiony, przepraszam za wyrażenia, lecz właśnie tak, z tym większą zawziętością rzuciłem się na polszczyznę. Aby mi zaczęła służyć w całej swojej wszechstronności.

Gdybym wybrał życiowo drogę, gdzie słucha się tylko ABBY, może i przeistoczyłbym się w mainstreamowego autora, ale ta jednostronność byłaby zabójcza. Równoczesne dawkowanie sobie po ekstazie melodyjnej „Dancing Queen” ultrabrutalnych tracków Cannibal Corpse pozwalało odzyskać mentalną i kreatywną równowagę.

Współczesność. Cannibal Corpse wciąż wydaje nowe płyty. Członkowie grupy dużo starsi, już nie z tym legendarnym, szalonym wokalistą Chrisem Barnesem, za to nadal artystycznie konsekwentni i pracowici. Normalnie Rollingstonsi deathmetalu. W 2021 powraca ABBA. W streamingu trzy single nowego albumu „Voyage” (premiera 5 listopada br.), w tym, że tak go określę, ultraabbowy „Don’t Shut Me Down”.

Właśnie, don’t shut me down. Siła sentymentu. Siła nowych projekcji. Kreatywność nie lubi zimować. A jeśli czasem, to tylko na chwilę, by zebrać siły. Po Bremie, kiedy prawie każdego dnia upajałem się hitami ABBY i „katowałem się” bezkompromisową nawalanką Cannibal Corpse, zrozumiałem, że to nie jest przypadek. To część mojego charakteru. I cieszę się, że mogłem to wtedy odkryć, by zwyczajnie nie zwariować czy nie odlecieć w wyniku braku wewnętrznej równowagi. Jak widać, udany melanż pasji jest dzieckiem różnych opcji otwarcia na świat. Tylko od nas zależy stopień dawkowania tych wewnętrznych sprzeczności. Czasem ABBA, czasem Kanibale.

%d bloggers like this: