felieton

Słowa daję | Felieton Dawida Kornagi | #przerwanysenkornagi

Muszę robić w słowach, jak sobie zamierzyłem, ale w słowach, które będą sprawiać mi radość, mniejszą, większą, ale radość. Bez tego polegnę jak wielu przede mną i wielu po mnie – pisze w dziesiątą rocznicę premiery „Cięć” Dawid Kornaga.

Dekadę temu wyszła moja powieść CIĘCIA. Nie miejsce tu na autoreklamę czy chęć upchania paru dodatkowych ebooków (żeby nie było, wydanie papierowe dawno wyczerpane), rzecz dotyczy ważkich konkretów. Narratorem CIĘĆ jest człowiek, który ma naturalny talent do „dawania słów”, a który to zamiast szeroko pojętej sztuki wyższej poświęca tę swoją zdolność sztuce niższej, sztuce reklamy. Właściwie to technice, bo reklama nie jest sztuką tak jak pijak nie jest abstynentem. Można powiedzieć, bohater CIĘĆ już nie daje słów, tylko je produkuje. Taśmowo, na zlecenie. Jest bowiem błyskotliwym człowiekiem. A przy okazji copywriterem.

Dziś, w dobie zaawansowanego online’u, każdy może mianować się copywriterem i dorabiać do swojego PIT-u. Jednakże protagonista CIĘĆ reprezentuje wyższy poziom tego fachu. To copywriting totalny, wsparty ogromną erudycją, jak i życiowym doświadczeniem. To jeden z tych typów, co wymyślają koncepty kreatywne, hasła i bon moty, które z kolei kreują memy, trendy i w ogóle postrzeganie świata. Są takimi małymi Sartre’ami czy Marksami codzienności. Oto on, dwuznaczny bohater CIĘĆ, pracownik potężnego holdingu. Na pewno jednak nie stereotypowy dupek, co chłepcze latte w cenie pięciu bochenków chleba lub butikowo drogie piwa „rzemieślnicze”, a gdzie tyłkiem wyląduje, to zaraz publikuje swoje sociale, nawet z perspektywy drona, i chełpi się nowymi, odhaczonymi w relacjach destynacjami. CIĘCIA to wszystko brutalnie podważyły, ale to dopiero początek niuansów. Tutaj skupię się na – pośrednio wyżej zapodanej –  nieoczywistości copywritingu.

Sam jestem z nim od lat związany. W pełni świadomie, nigdy z desperacji czy braku laku. Mój „problem” od nastoletnich lat polegał na tym, że pisząc swoje pierwsze fabuły, nie miałem pojęcia, jak ja się z tego wszystkiego kiedyś utrzymam. Ze słów dawania. Na różne sposoby. Byle żyć ze słów dawania, nigdy przez słowa przymuszany do uwłaczająco niskopłatnej harówy, z której zadrwiłby sam Reymontowski Boryna, wspomagany przez chichoty Jagny. Na końcówce liceum wyobrażałem sobie bezczelnie, że będę wykładowcą filozofii, a przy okazji autorem fikcji. W porę odkryłem, że może świetnie się roztrząsa problemy tego świata, lecz trzeba jeszcze większego talentu, by móc to roztrząsanie przekazywać z sercem studentom. Niestety, żaden ze mnie nauczyciel, do tego trzeba dodatkowych uzdolnień. Wybrałem więc dziennikarstwo, przekonany, że to rodzaj solidnie intelektualnej przechowalni, możliwość poznania ludzi z aspiracjami, jednak nie moje tzw. przeznaczenie. Szybko odkryłem, że przeinaczanie, reinterpretowanie, spekulowanie i wymyślanie wychodzi mi zdecydowanie lepiej niż rzetelny dziennikarski przekaz. Gdybym był prawicowym oszołomem, może spokojnie odnalazłbym się dziś jako jeden z „paskowych” w stacji tylko z nazwy informacyjnej.

Mój „problem” od nastoletnich lat polegał na tym, że pisząc swoje pierwsze fabuły, nie miałem pojęcia, jak ja się z tego wszystkiego kiedyś utrzymam. Ze słów dawania.

Pełen młodzieńczych rozterek, w okolicy obrony pracy magisterskiej, autentycznie przerażony, że zaraz życie każe mi w stu procentach płacić wszystkie rachunki, szukałem czegoś, co nie tylko pozwoli zarabiać na nie, ale stanie się radością tworzenia. Czymś, czemu nie oddam „duszy”, co prędzej okaże się codziennym treningiem, lecz nie pełnowymiarową pracą.

Nieco wcześniej przyjaciel moich rodziców pracował jako jeden z ważnych kierowników w towarzystwie ubezpieczeniowym. Widząc moje zaangażowanie w pisanie tekstów dla pewnego projektu muzycznego, powiedział, że potrzebuje kilku „przykurwistych” haseł, które zmotywowałyby jego podwładnych. Miał dosyć anglosaskich, do bólu poprawnych skryptów, które po przetłumaczeniu były jeszcze głupsze niż w oryginale. Nikt nie traktował ich poważnie, sypało się morale zespołu. Czy dwudziestotrzyletni gnojek jest w stanie dostarczyć parę sloganów, takich bez ściemy, które uświadomią ludziom, że jednak robią coś pożytecznego? Podobno dałem radę.

Wtedy pojąłem, że to jest to. Muszę robić w słowach, jak sobie zamierzyłem, ale w słowach, które będą sprawiać mi radość, mniejszą, większą, ale radość. Bez tego polegnę jak wielu przede mną i wielu po mnie.

Często niektórzy idą w copywriting, bo muszą. Są zdolni, lecz nic poza tym. Trudny deal. Mnie, widzę to teraz, ratowała natenczas młodość. Absolutne przekonanie, że jeśli przez kilka lat copywriting mnie nie pożre, nie przetrawi i nie wypluje, to znaczy, że ma sens, jest jednym ze sposobów na kreatywne wzmożenie, asumpt do prawie nieustannego bodźcowania się twórczymi wyzwaniami, gorszymi, lepszymi, ale zawsze wymagającymi. Nie jest moim przeznaczeniem, ani tym bardziej Ziemią Obiecaną, jest raczej takim testem na prawo jazdy, jedziesz, piszesz, zwracasz uwagę na wszystko i jeszcze więcej.

Wtedy pojąłem, że to jest to. Muszę robić w słowach, jak sobie zamierzyłem, ale w słowach, które będą sprawiać mi radość, mniejszą, większą, ale radość. Bez tego polegnę jak wielu przede mną i wielu po mnie.

Owszem, nie udało mi się uniknąć braku rutyny. Czy zmęczenia materiału. Nie ma tak lekko. I skłamałbym jak minister finansów o stanie budżetu RP, gdyby nie to, że z czasem, podczas szeregu projektów, zleceń, etatów, szczególnie freelance’u odkryłem, że największym kapitałem jest zdolność do konfabulacji. Dystans tym samym. A jednocześnie świadomość, że gdybym zajmował się pisaniem „non-fiction”, przestałbym być sobą. Fabuła jest moim dzieckiem, które noszę i co rusz rodzę. Jedno za drugim, drugie za trzecim.

Szanuję dziennikarzy i krytyków, będąc nieuleczalnym nałogowcem mediów, zwłaszcza prasy, jednak nie dałbym rady być obiektywnym. Wiem, podobno dziś nie trzeba. Nie podzielam tej opinii. Kilku moich znajomych to wybitni dziennikarze. Nigdy jednak nie mogliby trudnić się pokrętnym kreatywnie fachem copywritingu. I nie chodzi o dryg do haseł. To zdarza się wielu, i świetnie. Rzecz w stałej gotowości do dawania słowa. Myślenia w wersji speed razy pięć. Tylko to sprawia, że taki rozstaw kreatywnej pracy pomaga dodatkowo w pisaniu, a przede wszystkim wymyślaniu. Kreatywność kocha ludzi utalentowanych. Jeszcze bardziej kocha utalentowanych i konsekwentnych, takich, co nie odpuszczają, kiedy inni odpuszczają. Oczywiście, pewnego dnia nadejdą jakieś nieuchronne cięcia. Pogodzony z tym, daję na różne sposoby tyle słów z siebie, ile mogę. Oby jak najdłużej sensownych.

%d