wywiad

Andrzej Meller: W podróżach ciekawią mnie ludzie | Rozmawia Jakub Hinc

Staram się pisać nie o samych wydarzeniach, o wojnie, tylko o ludziach, zmuszonych do życia w takiej ekstremalnej codzienności. To jest ten punkt widzenia, który mnie ciekawi – mówi Andrzej Meller*, autor książki reportażowej „Miraż. Trzy lata w Azji”. Rozmawia Jakub Hinc.

Jakub Hinc: Spotykamy się w związku ze wznowieniem książki „Miraż. Trzy lata w Azji”, ale w niecodziennych warunkach – epidemii koronawirusa. Czy dla reportera-globtrotera to sytuacja trudna, czy jednak inspirująca, tyle że do innych działań?

Andrzej Meller: Na razie ta sytuacja nie jest dla mnie trudna. Po pierwsze spędziłem sporo czasu w dość ekstremalnych sytuacjach, znacznie gorszych, a po drugie nie zmieniłem praktycznie trybu życia  w związku z koronawirusem. Może o tyle, że mało wychodzę, ale ja i tak normalnie sporo pracuję w domu, więc nie ma drastycznej zmiany. Oczywiście prace, które miałem mieć za granicą, są odwołane, ale plusy są takie, że ponieważ i tak powinienem właśnie pisać kolejną książkę, to teraz będę się mógł na tym skupić, odizolować od świata i ją skończyć. Nie ma więc problemu, oczywiście o ile cała ta sytuacja nie będzie się ciągnąć długo.

Reportaże zawarte w „Mirażu” powstały dekadę temu. Oczywiście reportaż jako taki jest zawsze zapisem konkretnego czasu, miejsca, zdarzeń, ale od pierwszego wydania wiele się zmieniło. Choćby reportaż „Zaprzepaszczone marzenia Ahmada Masuda” kończy się stwierdzeniem, że Osama bin Laden i mułła Omar wciąż ukrywają się w Pakistanie. Tymczasem Mohammad omar zmarł w roku 2013, a bin Laden został zabity w 2011 roku. Pojawia się tu też Micheil Saakaszwili czy Aung San Suu Kyi – w reportażach pokazani jako osoby pozytywne, dziś oceniani nie zawsze dobrze: za byłym prezydentem wystawiony został list gończy, a birmańska Dama została przez Amnesty International pozbawiona tytułu Ambasadora Sumienia za jej postawę wobec zbrodni przeciw ludzkości na Rohingach. Czy nie kusiło pan, żeby teraz, przy wznowieniu, dokonać erraty, uaktualnienia?

– Te reportaże powstawały w latach 2008-11 i – jak pan powiedział – są świadectwem konkretnego czasu. Co więcej, są też zapisem prawdy jednego człowieka, autora. „Miraż” pokazuje stan mojej wiedzy jaki miałem wtedy, dziesięć lat temu. Myślę, że nowy stan wiedzy powinien się pojawić w nowych reportażach. To prawda, że kiedy pisałem książkę, głowy państw, o których tu mówimy, były na topie, a dzisiaj albo spadły ze świecznika, albo inaczej się na nie patrzy. Ale prezydent Saakaszwili pojawia się u mnie w kontekście wojny w Gruzji, i wtedy był dla wielu bohaterem, choć byli i tacy, dla których bohaterem nie był. Dlatego nie uaktualniałbym tekstów, także dlatego, że dziś trochę inaczej czyta się książki – jako czytelnicy mamy Wikipedię, internet i ja sam tak czytam książki czy oglądam filmy, że jak czegoś nie wiem, albo interesuje mnie, co się stało później, to sobie to googluję i doczytuję.

W zbiorze znajdujemy reportaże wojenne, m.in. z Gruzji czy Afganistanu, a w innej książce, „Zenga zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki” znajdziemy reportaże z wojny w Libii. Czy reporter wojenny musi mieć specyficzny charakter, choćby inny próg strachu?

– Tak, trzeba mieć pewne predyspozycje, żeby w ogóle jechać na wojnę. Praca na wojnie jest ciężka. Psychicznie i fizycznie. Wiąże się ze stresem, choćby dlatego, że wszystko robi się pod presją czasu. Ale trzeba też mieć przekonanie, że chce się na wojnie być.

Gdy pisałem te reportaże, zarówno z Kaukazu, Afganistanu, Sri Lanki czy z Libii, byłem na trochę innym etapie swojego życia. Byłem singlem, byłem młodszy. Nie miałem zobowiązań, miałem za to wielką chęć, by relacjonować wojnę. Myślę, że dziś już bym nie był w stanie tak jeździć. Może dziś mam większe doświadczenie w pisaniu, ale nie mam – mówiąc wprost, takiej „pary”, żeby jechać na wojnę. Mam czterdzieści cztery lata i jestem pewien, że teraz nie byłbym w stanie spędzić pół roku na wojnie, czy jeździć po miejscach, gdzie ryzykuje się aresztowaniem, śmiercią czy kalectwem. Myślę, że mam to za sobą.

Niezależnie od tego czy to reportaż wojenny, czy nie, pozostaje pytanie, czy opisując wydarzenia reporter jest w stanie zachowywać dystans do popisywanych miejsc, zdarzeń, sytuacji. Pisze pan choćby o ciemnych stronach życia, jak nędza czy prostytucja.

– Starałem się zawsze zachować zdrowy dystans w opisywaniu zdarzeń. Ale tak naprawdę staram się pisać nie o samych wydarzeniach, o wojnie, tylko o ludziach, zmuszonych do życia w takiej ekstremalnej codzienności. To jest ten punkt widzenia, który mnie ciekawi. A do ludzi, których spotykałem, już dystansu nie miałem. Nie chciałem go mieć. Bo po pierwsze się nie da, a po drugie te osoby, o których pisałem, były mi bliskie, lubiłem je, współczułem im i do dziś utrzymuję z wieloma z nich kontakt. Chcę wiedzieć, co się z nimi dzieje, jak żyją. W książce pojawia się choćby mój tłumacz, erotoman-gawędziarz Atayollah, z którym pojechałem do Bamian w Afganistanie. I oto po dziesięciu latach odnalazłem go podczas ponownej podróży do Kabulu. Nie miałem jego komórki, ani adresu mejlowego, a znalazłem go w mieście, które wtedy miało dwa miliony ludności, a teraz ma siedem. Pewnie dlatego, że zależy mi na pewnych ludziach i nie zachowywałem wobec nich dystansu.

Oczywiście w samym opisywaniu zdarzeń autor powinien starać się pokazywać je z boku, być jak najbardziej miarodajnym i obiektywnym. Pytanie, na ile się to udaje, bo pewnie nigdy w stu procentach. Często ludzie mnie pytają, dlaczego w czasie wojny w Gruzji byłem po stronie Gruzinów, a nie Osetyjczyków. Bo się nie dało. Fizycznie. Był front, naprzeciwko siebie stały dwie armie i nie można było przejechać przez posterunki na drugą stronę. Byłoby się automatycznie podejrzanym, a zresztą i tak nikt nie dałby zezwolenia. To samo w Libii – dlaczego byłem po stronie powstańców, a nie po stronie wojsk Kadafiego? Bo jakby mnie kadafiści złapali, to albo by mnie wsadzili do więzienia, albo od razu rozstrzelali. Obiektywność – tak, ale na tyle, na ile jest ona możliwa.

Wspomniał pan o ponownym spotkaniu z Atayollahem w Kabulu. Czy chciałby pan wrócić też w inne miejsca opisane w „Mirażu” i teraz – po tych dziesięciu latach – spróbować odszukać tamtych ludzi, z którymi pan rozmawiał. Po to, żeby opowiedzieli, jak zmieniło się ich życie.

– Dokładnie to zrobiłem. W zeszłym roku pojechałem z żoną kamperem do Afganistanu, przez Turcję, Kaukaz, Iran. Zostawiliśmy samochód na granicy afgańskiej i odwiedzaliśmy bohaterów „Mirażu”. Powstanie z tego nowa książka. Może nie tyle o tych bohaterach, ale o samej podróży. Bo oczywiście ciekawi mnie, jak zmienia się życie ludzi, których poznałem. To jest fascynujące.

Podróż kamperem tak daleko – to brzmi fascynująco. Czy, żeby tak podróżować, trzeba mieć specjalne zacięcie? Bakcyla? Jest pan synem dyplomaty, pana brat także podróżuje i pisze reportaże. Może to geny?

– Nie wyniosłem z domu pociągu do podróżowania. Mój ociec został dyplomatą, który awansował na tyle, by być na placówkach, gdy ja już podróżowałem po Syberii. Od czasu jak byłem młokosem, miałem w sobie dużą potrzebę jeżdżenia. W wieku osiemnastu lat pojechałem pierwszy raz nad Bajkał. To był rok 1994 i wtedy zakochałem się w podróżowaniu. I tak mi zostało.

A kwestia pisania? Chęć przeniesienia tego, czego się doświadczyło, na papier?

–  Opowiem panu anegdotę. Otóż na moich osiemnastych urodzinach pojawił się – chyba zaproszony przez ojca – Ryszard Kapuściński. Przez chwilę z nim rozmawiałem, mocno zawstydzony. Ponieważ, jak wspomniałem, byłem już wtedy po podróży na Syberię, wiec pan Kapuściński spytał: Andrzej, to może zacznij coś pisać. A ja mu odpowiedziałem: Nie no, przecież ja wszystko pamiętam, wszystko mam w głowie, to po co? (śmiech). Ale tak naprawdę zawsze chciałem pisać, choć myślałem, że będą to opowiadania. Na pewno nie myślałem, że będę reporterem.

Mam tak zresztą do dziś – z jednej strony chciałbym czasami gdzieś pojechać i nic z tego nie pisać. Jechać i milczeć. Ale z drugiej strony pisanie jest fantastyczne. Teraz siedzę w domu, wokół koronawirus, a ja codziennie oglądam zdjęcia z tej ostatniej podróży, słucham nagrań, piszę i dzięki temu od nowa jestem w podróży. Mentalnie. Do tego stopnia, że „w głowie” nie jestem w tym pokoju, w którym siedzę, tylko w podróży.

A samego pisania reportaży uczyłem się sam, wpatrując się w takich mistrzów właśnie jak Ryszard Kapuściński czy Wojtek Jagielski. W ostatnim czasie „powaliły” mnie choćby „Depesze” Michaela Herra o wojnie w Wietnamie.

Gdy minie już ta ogólnoświatowa kwarantanna, gdzie pan pojedzie i dokąd nas zabierze, jako czytelników?

– Marzę o podróżach kamperowych i chciałbym mieć większego kampera, żeby mieć w nim oddzielne pomieszczenie do pisania, i oddzielne do spania. A w planach mam na razie dwa kierunki: chcielibyśmy z żoną przejechać przez całą Syberię na daleki rosyjski wschód, wjechać na prom i popłynąć do Japonii. I napisać o tym książkę. Bardziej turystycznie pojechalibyśmy do Senegalu, przez Maroko, Mauretanię, Mali. Ale tam bardziej turystycznie, na luzie.

Rozmawiał Jakub Hinc

*Andrzej Mellerz wykształcenia antropolog kultury, z zawodu reporter, z zamiłowania podróżnik. Był gospodarzem programu „Prepersi – gotowi na wszystko” w Fokus TV, autor książek „Miraż. Trzy lata w Azji”, którą kończył w ogarnietej wojennym chaosem Libii, „Zenga, zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki” o wojnie domowej w Libii oraz „Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie”.

%d bloggers like this: