Pomysł, wydawałoby się, karkołomny: nastolatek prowadzi terapię seksuologiczną dla kumpelek i kumpli ze szkoły. Przy takim założeniu łatwo popaść w groteskę i wulgarność, łatwo przesadzić i przeszarżować, łatwo popaść w zbytnią powagę czy śmieszkowanie. Tymczasem nic z tych rzeczy, czyli, proszę państwa, zapraszam na serial Sex Education.

Szesnastoletni Otis (Asa Butterfield) o terapiach wie wszystko, bo jako syn samotnej matki seksuolożki od lat, chcąc nie chcąc, słucha przez kratki w ścianie seansów psychologicznych, prowadzonych w domowym gabinecie dla par w kryzysie. Łatwo przy pokazywaniu tej sytuacji popaść w dosadność czy przaśny dowcip, ale tu twórcy przefruwają wysoko nad tą poprzeczką. Serial woli dobitnie uświadamiać, że seks to część życia, i jak każda z tych części może nawalać, może też dostarczać nam radości i satysfakcji, może się popsuć, można go też naprawić, a słowa mają wielką moc, również i w tej dziedzinie.
Mamy tu więc dziewczyny szczęśliwie zakochane, dziewczyny uprawiające z radością seks bez miłości, dziewczyny marzące o seksie i dziewczyny skupiające się na innych sprawach. Mamy geja, który swoją tożsamość akceptuje, natomiast nie do końca akceptuje ją jego rodzina. Mamy chłopaka, który nie chce mieć erotycznych snów, bo nawet w marzeniach wolałby nie uprzedmiotawiać dziewczyny. Mamy nałogowych masturbatorów, pary hetero i homo i bi, mamy seksualne sny i seksualne bariery, mamy niemożność osiągnięcia orgazmu i kompleksy dotyczące ciała, mamy więc wszystko, co seksu dotyczy, opowiadane z wdziękiem, dowcipnie, ale nie heheszkowato, i choć jest to o nastolatkach, to jednak absolutnie widownia do nastolatków ograniczać się nie powinna, bo rzecz jest dla wszystkich. No i nie tylko o seksie opowiada, bo, jak już nadmieniałam, seks to część życia, zrośnięta z nim na dobre i na złe.
Jak i jego skutki, więc opowiada się nam tutaj również o antykoncepcji, a także o aborcji, która wydaje się jedynym możliwym wyborem w wielu sytuacjach. Nikt nie ocenia, nie wkleja na siłę postaciom postaborcyjnej traumy, nikt poza pokazanymi na ekranie antichoicowcami, którzy też, jak się okazuje, również miewają własne problemy seksualne.
Kluczową w opowieści, poza głównym bohaterem, jest znakomicie skonstruowana postać jego mamy (Gilian Anderson), która wyzwolona w czynach i słowach, nie waha się brać facetów na jedną noc, ale waha się puścić syna na imprezę, bo ma w sobie ocean wypieranej nadopiekuńczości, zupełnie wbrew deklarowanym wartościom. I, na swój sposób, wiedząc że nie powinna, objawia rozczarowanie wobec syna. Bo Otis, mimo że w domu zachęcany jest do mówienia o wszystkim, a przed imprezą słyszy tylko: „Weź prezerwatywy”, przejawia zadziwiająco dużo zahamowań, a poza tym próbuje się buntować, choć – wydawałoby się – nie ma powodu.
Rozczarowań i nastoletnich buntów jest tu więcej. Na przykład Adam, nieustająco zawodzący rodziców, bo łobuz i zły uczeń, co razi jeszcze bardziej, gdy się ma za ojca dyrektora szkoły. Albo Jackson, najlepszy w sporcie, ale przecież mógłby być jeszcze lepszy, i niby ćwiczy do utraty sił, ale mógłby jeszcze więcej, co matka mu co chwila uświadamia. Czy Maeve, dziewczyna inteligentna i ambitna, przedwcześnie dojrzała i samodzielna, ona nie rozczarowuje nikogo, to ją uparcie rozczarowuje życie, z czym jednak radzi sobie z godnym podziwu heroizmem.
Mam z tym serialem jednak wielki problem, problem, który nazwałabym polskim, gdyby nie był to jednak bardziej problem głęboko katolicki, i gdybym przy oglądaniu nie uświadomiła sobie, jak bardzo ten problem we mnie wrósł. Otóż zaraz kiełkuje we mnie zazdrość, że oni, w Wielkiej Brytanii, potrafią o seksie tak bezpośrednio i bez zahamowań opowiadać, bo u nich stosunek seksualny jest bardziej problemem dwojga czy kilkorga osób, a nie czymś, co może zachwiać porządkiem społecznym, co łamie boskie nakazy i co jest zrywaniem owocu zakazanego, jak to się dzieje u nas. Oglądając Sex Education uświadamiam sobie z całą mocą, że u nas w kraju każdy stosunek seksualny, czy to homo, czy hetero, czy w jakiejkolwiek innej kombinacji, dociążony jest dodatkowo poczuciem grzechu, albo ucieczką przez tym poczuciem, ale grzech zawsze musi się pojawić w tym seksualnym polskim równaniu. Polski seks zawsze nosi ze sobą bagaż ciasno upakowany przez religię.
Wiadomo, seks, jak wszystko co w życiu robimy, ma związek z moralnością. Seksem można kogoś złamać, skrzywdzić, wystawić na ciosy, można rozbudzić niepotrzebne oczekiwania, uszczęśliwić kogoś i szczęście mu odebrać, więc z seksem należy, z szacunku dla siebie i drugiego człowieka, postępować w miarę ostrożnie. To i tak jest wystarczająco skomplikowane, czego dowiadujemy się z serialu, który z godną podziwu swobodą opowiada o rzeczach najtrudniejszych. Tymczasem my, w Polsce, mamy nie tylko te same, co oni w serialu, problemy, ale do nich dołożono nam zatęchłą kołderkę wyszywaną łamaniem przykazań i wypchaną nieustającym poczuciem grzechu, dociążoną ewentualnym odium społecznym.
Więc warto Sex Education oglądać, również i dlatego, żeby sprawdzić, jak życie, a zatem i seks, i dyskusje o nim, mogą bez tej paskudnej kołderki wyglądać.
Uwaga! Z nastoletnimi dziećmi oglądać można jak najbardziej. Bez dzieci też wchodzi, śpiewająco. A że właśnie pojawił się drugi sezon, przyjemności starczy na dłużej.
#Fryczkowskawodcinkach
Sex Education
Twórca Laurie Ninn
Wielka Brytania 2019, 2020
Dystr. Netflix