felieton

Wszystkie drogi prowadzą do Berlina | Felieton Dawida Kornagi

Odkrywanie Berlina. Please, bitch. Bitte, Schlampe! Nic szczególnego, nie tacy przede mną, nie tacy po mnie. Moja intensywność polegała jednak na tym, że ja na ten Berlin rzuciłem się wygłodzony jak wszystkie zombiaki z Walking Dead, rzuciłem się, nim jeszcze wiedziałem, że nań się rzucę. To stanowiło zasadniczą różnicę w porównaniu do tych, co Berlinem się zachwycili, Berlinem się oszołomili, jak im TripAdvisor nakazał, 9,6 w ocenach, więc nie mieli wyboru. Ja mam tak, że nadal kochając spokojnie przechodzę do nienawiści, co ułatwia potem analizowanie i pisanie. Jednostronność pozostawiam epigonom – pisze Dawid Kornaga w felietonie z cyklu #przerwanysenkornagi

Po premierze drugiej powieści, Gangreny (Czarna Owca, piętnaście lat temu Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza), doszło do niebezpiecznej dla mnie sytuacji, w której wielu czytelników, a i sporo zaangażowanych w swoją pracę krytyków literackich, próbowało mnie zaszufladkować. Nie celowo, bardziej excelowo, gdyż z inflacyjnego nadmiaru lektur takie się im wnioski logiczne poukładały:

1. Oto ten… co pierwszy w polskiej literaturze (jeszcze przed legendarną jak smok wawelski Masłowską) użył frazy rapowej w epizodzie Piątek po dwudziestej, proszę, fragment:

Można tak jeszcze nawijać, pieluchy argumentów przewijać, zbierać gówno niedorzeczności bez zbędnej grzeczności. Nie jestem klerykiem, co od samego rana widzi tylko wiedźmy, smołę i szatana. Nie jestem też starym cieciem, co przed wschodem słońca to postęka, to zamiecie. Nie koszę przed osiedlem trawy, choć nie mam nic przeciwko, by była częścią codziennej strawy. Posiłkiem na dzień dobry, by naprawdę był dobry. Posiłkiem na kolację, po którym ma się rację. Na różne dziwne sprawy, na przebieg zabawy, na to i owo, co wokoło, i aby do północy niosło się wesoło.

2. Oto ten… podobno wnikliwy obserwator rzeczywistości ze swojego debiutu Poszukiwacze opowieści (Prószyński i S-ka, 2003), w którym to powyższe rapy się znalazły, rzucił się celowo, cynicznie w kontrowersję. Chciał „pojechać”, pokazać „wała” tym wszystkim, którzy oczekiwali, że jego nowa książka będzie zacną kontynuacją Poszukiwaczy. Faktycznie, Poszukiwacze głęboko zapuścili korzenie w świadomości czytelników, że pan Kornaga już zawsze, do kresu swych i swego pióra sił, będzie jechał frazą, eksplorował tylko język, od czasu do czasu zapuszczając fabularną opowieść o tym czy owym. Tak jednak bezpiecznie, na granicy, bez jej przekraczania, rozzuchwalenia prozatorskiego. Dla mnie to oznaczało, że w rzeczywistości tak na pół łebka literackiego, byle zyskać uwagę, akceptującą publikę oraz wiele, wiele aprobujących recek w mainstreamowych mediach, ja, jakiś cwaniaczek literacki, koniunkturalista liczący na uznanie oraz stypendia i nagrody środowiskowe.

Pan Kornaga zafundował jednak twist. Całkiem nieświadomie. Pisał, jak czuł. Czuł, jak postrzegał. Nic więcej. Zwyczajny żywot pisarza na dorobku. Bez pretensji do nie wiadomo czego. Do tego statutowo żadnej świętości nie uznaje. Z żadną opcją polityczną związać się nie chce. Lewacko kąsający każdą religię. „Prawacko” szanujący specyfikę zachowawczej ludzkiej natury. Etc. Gangrena została napisana w iście morderczym ciągu dwóch miesięcy. Do czasu wydania przeżyła jeszcze kilka znamiennych epizodów, łącznie z zatrzymaniem jej wydania, ale o tym przy innej okazji.

Ostatecznie Gangrena, która miała się pojawić na rynku pod koniec 2004, zupełnie przypadkiem wyszła dwa tygodnie po śmierci Jana Pawła II, w kwietniu 2005. Wpisana stylem w bezpretensjonalny literacki rejestr, puściła swoje złe psy na żer, fabułą i przesłaniem rozdrapując podobno wszystko, co kanonizowane w minionych najntisach, rzekomo niepodlegające w nowym dyskursie lat dwutysięcznych dialektycznemu rozwałkowaniu. W III Rzeczpospolitej, po pogrzebie papieża, co by nie mówić, nietuzinkowego, rzeczywiście wielkiego miarą globalnego znaczenia oraz namacalnych dokonań, nagle wszyscy — nie, zapędziłem się, Polacy to jednak czarne owieczki hasające na trawce moralnej ściemy, więc precyzując, minimalna, a hałaśliwa liczba Polaków, stała się niebywale pobożna pobożnością św. Faustyny, godnościowa jak duchy żołnierzy wyklętych, tkliwa niczym oczy Kota w Butach ze Shrecka, do tego empatyczna jak algorytmy obniżające w zależności od zdobytych przez ciebie punktów czy pory dnia ceny w sklepie online’owym. Kibic kibicowi ryja już nigdy nie miał rozwalić. Polityk nie zwodzić wyborców. Mężczyźni mieli kochać tylko kobiety, kobiety mężczyzn. Mężczyźni mężczyzn to nie, gdyż nieładnie tak pod egidą Ojca Świętego harce niewskazane uprawiać na tej ziemi, co to, to nie! A kobiety nie powinny kochać kobiet, nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie wejdzie (he, he, dodawali pobożni menedżerowie przestrzegania dziesięciu przykazań oraz paru innych błogosławionych pakietów, jak załatwić sobie raj po śmierci, a piekło wszystkim innym). I tak podobno do dziś zostało, twierdzi zatwardziały elektorat prawicy. Zaś najgorszy, nadal „panujący” prezydent w historii Polski bredzi trzy po dwa, że trzeba oczyścić kraj z tych wszystkich, co są przeciwko. Pierwszy jest do oczyszczenia. I cała jego polityczna mafia.

Z czasem Gangrena stawała się coraz bardziej doceniana i odkrywana przez nowych czytelników. Przełomem okazało się zdigitalizowanie powieści, wydanie drugie lekko poprawione. Większość krytyków, którzy zarzucali mi brutalny prozatorski koniunkturalizm, poznając moje nowe powieści, wracając również do coraz bardziej aktualnej w wymowie społecznej Gangreny, zobaczyli, że nie jestem z tych, co matkę w niewolę ISIS sprzedadzą za notowania na listach bestsellerów.

Trzecia powieść, Rzęsy na opak (Świat Książki, 2007), stylistyczne przeciwieństwo poprzedniczki, wyrwała mnie z domniemanego „piekła” gościa-który-napisał-tę-straszną-Gangrenę. Tyle wiem, na ile subiektywne oko i rozmowy z czytelnikami mogą coś tu obiektywnie dopowiedzieć.

No i dobrze. Nie udawałem, nie ściemniałem, nie zwodziłem. Prędzej urząd podatkowy okłamię niż mojego czytelnika. Zwłaszcza że temu pierwszemu płacę ja, ten drugi płaci mi.

No i tak bym sobie pisał to Poszukiwaczami, to Gangreną, to Rzęsami na opak. Po drodze zdarzyło się jeszcze kilka projektów, żaden jednak nie był jakimś, przynajmniej moim zdaniem, przełomem. Sinusoida stylu zdawała się przewidywalna, tematyka mniej więcej też, jednak co do porywającej fabuły, nieoczywistej dramaturgii, to już nie.

I wtedy odkryłem Berlin. (Polski Coelho albo inny sprytny wrażliwiec na pewno by skrobnął: I wtedy Berlin odkrył mnie.)

Odkrywanie Berlina. Please, bitch. Bitte, Schlampe! Nic szczególnego, nie tacy przede mną, nie tacy po mnie. Moja intensywność polegała jednak na tym, że ja na ten Berlin rzuciłem się wygłodzony jak wszystkie zombiaki z Walking Dead, rzuciłem się, nim jeszcze wiedziałem, że nań się rzucę. To stanowiło zasadniczą różnicę w porównaniu do tych, co Berlinem się zachwycili, Berlinem się oszołomili, jak im TripAdvisor nakazał, 9,6 w ocenach, więc nie mieli wyboru. Ja mam tak, że nadal kochając spokojnie przechodzę do nienawiści, co ułatwia potem analizowanie i pisanie. Jednostronność pozostawiam epigonom. Bydlęcy zachwyt, umiłowanie bez pamięci — to nie moje techniki. Ale i nie chłodny dystans, ta słynna północna nieczułość czy jak nazwać stan obserwatora, który choć się angażuje, to jednak nie dostrzega. O immersji mowy nie ma. Można by tu, w ramach uwierzytelnienia przekazu, zacytować paru fenomenologów czy neokantystów, lecz tę opcję zostawmy innym portalom tematycznym. 

Entdeckung von Berlin. Pierwszy raz odwiedziłem stolicę Niemiec w 2006, w czasach, gdy nie było nic. Nic a nic, czyli ani social mediów, ani prawdziwych smartfonów. Internet gdzieś tam szumiał niczym wierzby, co ledwo zakwitły, lecz nic to nie znaczyło w skali „moje miasto, a ja ogarnięty na maksa w nim”. Pozostawały papierowe rozkładówki map i mapek, wszędzie ten zapach świeżego wydruku, który zawsze mnie drażnił jak plastikowe słomki. Podsumowując, nasz pierwszy seks, ja i Berlin, był taki sobie. Przeciętny jak menu w karczmie U Chłopa po drodze. Ot, poszło, bo poszło, nic więcej, bez ekscytacji, żadnych lajków (które wtedy nie istniały!), żadnych innych gratulacji. W porównaniu z gwardią innych miast, w których bawiłem, Berlin jawił się jak ubogi ich krewny.  Szokował hektarami nieużytków (dziś zagospodarowanymi zazwyczaj przez firmy budowlane) i poniekąd miłym oku syfem, antyniemieckim, anarchistycznym, takim właśnie typowo berlińskim, który sprawiał, że człowiek nie czuł się obywatelem z gorszego świata.

To był jeszcze wtedy Berlin „brudnego” Domu Sztuki Tacheles przy Oranienburger Straße w dzielnicy Mitte, gdzie w legendarnej Café Zapata punki kolaborowały z rave’owcami, a młodociani skinheadzi, po ostrym imprezowaniu na kolejnych piętrach budynku, odkrywali, czemu pociągają ich twardzi faceci w mundurach oraz inne niuanse, które szczęśliwie wybijały im z głowy projekt kolejnej Rzeszy. Piwo kosztowało dwa euro. Toalety wołały chóralnie o zemstę Bismarcka. Było tanio i brudno.

A ja byłem młodszy o te naście lat. Natenczas burmistrzował Berlinem progresywny polityk Klaus Wowereit. To z nim kojarzony jest słynny slogan, który w przeciągu pół dekady wywindował sprzedaż pokoi i apartamentów na Booking czy Air’n’b, czyniąc definitywnie Berlin mekką nowoczesnej turystyki (choć wcale nie ma w nim, śmiem twierdzić, nic niesamowitego, jest za to coś innego, takie tchnienie, taki Babylon Berlin, niekoniecznie na sprzedaż dla rozwydrzonej, hostelowej braci). To był slogan, który sprawił, że z biegiem lat właśnie ta metropolia została prawdziwą, niekoronowaną dotąd stolicą Unii Europejskiej. Burmistrz, geniusz spontanicznego copywritingu, powiedział: Berlin jest biedny, ale sexy.

Fantazyjny message poleciał na cały świat. Wtedy, po upływie solidnej dekady od upadku Muru narodziła się prawdziwa potęga berlińskiego klabingu. Jedyny w swoim rodzaju. Londyn, Amsterdam, Ibiza automatycznie stały się jego młodszym rodzeństwem. Rządził i dzielił, autentycznie unikalny, kreatywnie wszechstronny. Drapieżny i niebezpieczny niczym Waffen SS, odważny jak Winnetou Karola Maya, przy czym lifestyle’owo zasycający wszystkie Barcelony, Mediolany, Paryże, Nowe Jorki i Tokia. Wtedy Berghain, przy Wriezener Bahnhof (kto ciekawy, zapraszam na stronę 9. w książce, o której za chwilę), najwspanialszy i najbardziej niedostępny klub techno, jego prawdziwa, bezkompromisowa świątynia, stał się jednym z symboli Berlina niczym Brama Brandenburska czy wieża telewizyjna na Alexanderplatz. Około 2010 dotarło do mnie, że Berlin to ja. Że co prawda mieszkam w Warszawie i kocham to miasto, miasto z wyboru, miasto mojego życia, mojej miłości, miasto moich przyjaciół. Ale ważny jest także Berlin, miejsce, w którym mógłbym z łatwością zostać (znajomość niemieckiego, choć Berlin jest kosmopolityczny, zdecydowanie ułatwia jednak relacje berlińskie), żyć i sobie radzić, jednakże nie chcę — gdyż przestałbym to doceniać.

I z tej tęsknoty, i tej niemożności jej spełnienia narodziła się Berlinawa (Świat Książki, 2014). Powieść o Warszawie i Polsce, i powieść o Berlinie do czasów końca kadencji jego słynnego burmistrza. Dla mnie: podsumowanie kilkuletniego, niezwykle intensywnego związku z Berlinem. Dzień po dniu w głowie Berlin. Berlin w snach. Berlin w książkach. Berlin zwiedzany, Berlin eksplorowany. Berlin na różne, wymyślne sposoby. A na marginesie nadal Warszawa. Tu jestem, tam bywam. Tu żyję, tam przeżywam. Tu miarkuję, tam się rozbestwiam. Wciąż rozdarty. Wciąż pomiędzy. Zwischen. Cóż, nie tacy bardziej kwilą przez swoje małe udane lub nieudane wybory. Berlinawa sprawiła, że udało mi się uwolnić z „kajdan” poprzednich powieści i opowiadań. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Bycie monotematycznym, bycie „polakożercą”, panem Gangrena wykończyłoby mnie, to pewniak. Naturalnie, mógłbym wyjechać do takiego Kosowa czy Północnej Macedonii i trzasnąć stamtąd jakieś wzruszające reportaże o trudnej przeszłości, uciążliwej teraźniejszości i niepewnej przyszłości jego mieszkańców… Ale to nie mój patent na przyciągnięcie uwagi czytelników. To wymuszanie współczucia i pozowanie się na apostoła jedynie słusznego dobra pachnie cynicznym św. Franciszkiem. Berlin, dla kontry, jest nieoczywisty. Męczący, jeśli jesteś tam samotny, a twój Tinder czy Grindr ogłosił bezterminowy strajk. Kapitalistyczny, kiedy wydaje ci się, że możesz za pięć euro zaszaleć na Kreuzbergu — owszem, piętnaście lat temu dałbyś radę. Lewicujący i zielony, pod warunkiem, że wiesz gdzie iść i z kim rozmawiać. Dołujący, jeśli myślisz, że nadal pozostał biedny i seksi. Taki nie jest, gdyż jest coraz bogatszy i jeszcze bardziej seksi, lecz tylko dla wybranych. Do tego niestety bezwzględny, niestroniący od przemocy w godzinach nie tylko nocnych. Po słynnym multikulti zostały prasowe relacje oraz kilkanaście tysięcy prac magisterskich i doktorskich, nic więcej. Praktycznie każdego dnia media donoszą o brutalnych klanach arabskich czy rozpasanych rosyjskich familiach, które dilują twardymi i miękkimi narkotykami nie tylko w Görlitzer Park. Anektują na handel używkami jedną z linii metra, pominę jej numer, by nie robić im darmowej reklamy. Robią w deweloperce i słynnej z wszechstronności kulinarnej berlińskiej gastronomii, gdzie najłatwiej wyprać nawet rejestrowane online’owo przychody. Nie doceniają Berlina, miasta wolności i tolerancji, traktując go jako naiwniaczka, który pozwoli się wzbogacić i pokazać faka prawu.

Berlin, niczym antyczny Rzym, równie umiłowany, przesłonił mi inne miasta. Musiałem tam wracać jak jakiś narkoman. Wciąż i wciąż. Przed książką i po jej premierze. Berlin mnie ustawiał, wymuszał projekcje przyszłych wydarzeń. Znałem na pamięć wszystkie linie U-Bahn i S-Bahn; o czwartej nad ranem, wybudzony z głębokiego snu na luzie poleciłbym ci pewne szczególne miejscówki, które warto odwiedzić, a które niekoniecznie znalazły się w książce. Opowiedzieć o zakątkach, których nie znają długoletni berlińczycy. Albo znają, lecz są tak zblazowani, że im to obojętne. W przeciwieństwie do mnie. Berlin i ten stan, typowy nie tylko dla mnie, Berlin i Berlinawa zawładnęły moją świadomością. Wiedziałem jednak, że nie mogę „ożenić się” z Berlinem. Przez te lata za bardzo się do siebie przyzwyczailiśmy. Taka para z rutyną na dzień dobry i nudą na dobranoc.

Berlin miał pozostać celem, do którego nigdy nie trafię. Nigdy. Moja Itaka (Berlitaka?) bez możliwości zakończenia berlinawowej odysei. Tylko w ten sposób mogę o nim pisać, z uwielbieniem i z wręcz nieznośnym krytykanctwem, co, mam nadzieję, udało mi się w kontynuacji Berlinawy, dystopii Przerwany sen Kashi (Świat Książki, 2018). Może ta druga berlińska powieść nie jest moją topową, może taki los kontynuacji, zaangażowanej i nie biorącej jeńców niedopowiedzeń, może wydawca to zrozumie, może nie, natomiast myślę, że z biegiem czasu berlinolodzy i futurolodzy jeszcze coś w tej powieści odkryją. A jak nie, to mea culpa, ja idę, jadę, piszę dalej. Choć wszystkie drogi przez ostatnie lata prowadziły do Berlina, zmieniłem już kierunek. Pragnę tam powracać, lecz nigdy tak straceńczo jak dotąd. Nie w celu poszukiwania czy inicjowania, jak w przypadku powieści Berlinawa, fabuły, tylko spotykania się z berlińskimi przyjaciółmi. Przyklaskuję ich wyborom. Bez zawiści życzę powodzenia na berlińskiej wilgotnej ziemi. Nie myślcie, że wybierzmy się do kultowego Club der polnischen Versager, Klubu Polskich Nieudaczników przy Ackerstraße 168. Rozumiem błyskotliwą ironię jego twórców, nietuzinkowych postaci, animatorów kultury z prawdziwego rozdania. Mówię im jednak nie. Nie jesteśmy nieudacznikami. Czy stąd, czy stamtąd. Jesteśmy podróżnikami. Pomiędzy. Taka to nasza codzienna Berlinawa. Twoja też, nie myśl sobie.

Do następnego #przerwanysenkornagi

%d