Coraz częściej czuję się przytłoczona. Zmiany klimatu, plastik, czarne myśli, pożary na Syberii i w Australii, śmierć kolejnych gatunków zwierząt – to wszystko moja wina. Bo jem, żyję i konsumuję. Mimo, że od ponad dwudziestu lat pilnuję, żeby moja konsumpcja była jak najbardziej etyczna i less waste zanim jeszcze stało się to modne. Co ja właściwie mogę zrobić w tej sytuacji?

Mogę oczywiście przyjąć, że to moja wina i przenieść się do jaskini wykutej w skale na Gran Canarii. Nie, to nie żart, nawet w mojej okolicy, na wybrzeżu atlantyckim, jest taka możliwość i osobiście poznałam ludzi, którzy tak właśnie żyli przez jakiś czas, zarówno tutaj, jak i na Gran Canarii właśnie. Na pewno jest to sposób na samoświadomość, żeby zrozumieć lepiej siebie i swoje potrzeby. Ale problem chyba w tym, że ja tej samoświadomości mam aż za dużo. I to mnie obciąża.
Mogę zatem zadbać o własne myśli. Oczywiście zaraz za tym pojawia się paniczne pytanie w głowie „ale jak???”. Spokojnie, biorę dwa głębokie wdechy. Bo jednak jest na to kilka sposobów. Nie mam na myśli jogi czy medytacji bądź technik afirmacyjnych czy relaksacyjnych. Mam na myśli rzeczy najprostsze, możliwe do wykonania każdego dnia. Oddycham więc głęboko, odzyskując trochę spokoju.
Moja osobista filozofia to działać. Siedzenie na kanapie i zamartwianie się świata nie zmieni. Nie mam też żadnej pewności, że moje działanie zmieni świat, ale mocno wierzę w to, że takie same, choćby i mikroskopijne w skali wszechświata, działania milionów ludzi są w stanie ten świat zmienić. I już wiem, że oprócz działania jest jeszcze jedna ważna rzecz – wytrwałość.
Słomiany zapał jeszcze nic dobrego nie zdziałał, za to monotonne i ustawiczne robienie ważnych, nawet małych rzeczy daje nie tylko poczucie sprawstwa, ale przynosi też realną zmianę. Choćby na małą skalę. Ale jaka jest nasza, życiowa skala? Mała. Lokalna, rodzinna, osobista. Nie łudźmy się albo nie karmmy naszego ego przekonaniem, że jest inaczej. Nasze skale mają ograniczony zasięg i to jest w porządku. Jesteśmy jak krople wody – kilkadziesiąt kropel daje kałużę, kilka milionów tworzy ocean. Na tym polega nasze sprawstwo.
A zatem higiena myśli. „Żyć ze sobą dobrze, nie konkurować, nie sabotować. Szukać dobroci. (…) Wiedzieć, co się ma. Czuć, kim się jest.” – pisze Agnieszka Krzyżanowska w książce „Żyj po swojemu”. Tak, nieustannie próbuję to praktykować. Szukam uziemienia, połączenia ze sobą, z cyklem natury, z przyrodą dookoła. Staram się przyjrzeć swoim emocjom i pobyć z nimi, ale bez wyruszenia tam, gdzie one chcą mnie zabrać. Najczęściej chcą mnie zabrać w miejsce, w którym jest nieskończenie wiele lęków. Wiem już, że to mój osobisty wybór czy dam się ponieść emocjom i tam zaprowadzić, czy zostanę tutaj, gdzie jestem, przyglądając się nadal moim emocjom, akceptując je i cierpliwie czekając, aż się uspokoją. Wiem już o tym, że emocja to wynik moich myśli. Zadaję więc sobie pytanie: czym karmię moje myśli?
Literaturą, to na pewno. Ale coraz więcej powieści domagających się uwagi mówi o przemocy, o agresji, o walce, o nienawiści. Jakiś czas temu zrozumiałam, że nie mam na to sił i nie daję temu przestrzeni w moim życiu. Wybieram więc literaturę, która mówi o człowieku, ale niekoniecznie opowiada o dokonanych przez niego aktach agresji i o momentach, kiedy wszystko wymyka się spod kontroli i zmierza ku zagładzie. Ja wiem, że jako rodzaj ludzki potrafimy być źli. Szukam jednak w człowieku dobra, w literaturze też. Szukam książek, które pokazują proces, zmianę i transformację człowieka. Na lepsze? Cóż, nigdy nie wiadomo. Ważne więc, żeby wyruszyć w podróż do zrozumienia siebie. Wyruszam więc razem z Lauren Groff, z Sarah Hall, z Nicolasem Bouvierem, z Etgarem Keretem. Wdzięczna jestem, że chcą mi towarzyszyć na tej trudnej drodze.
Obrazy z social mediów. Trudno ich nie dostrzec, na newsfeedzie aktualnie płonie Australia i mi także pęka od tego serce. Staram się nie poddać rozpaczy, tylko zrobić coś, co jestem w stanie zrobić. Ale nadal oglądam te obrazy i czuję ból, który rodzi współodczuwanie. Z tym też po prostu muszę pobyć, nie mam na to lepszego sposobu. A kiedy już odzyskam oddech, nadal do sklepu będę chodzić z własnymi woreczkami, kupować jak najmniej rzeczy w plastikowych opakowaniach, segregować śmieci, gotować samodzielnie w domu, warzywa i owoce kupować od lokalnych rolników, wymieniać się z koleżankami ubraniami.
Ale mam koty, a one jedzą mięso. Kot, w przeciwieństwie do psa, nie może być wegetarianinem. Mam zacząć hodować myszy i jaszczurki, żeby moje koty je sobie upolowały? Sięgam po „Sapiens. Od zwierząt do bogów” Yuvala Noaha Harari i przyglądam się ponownie historii ludzkości. Przypominam sobie, żeby nie wpadać w panikę i przywrócić myślom właściwą perspektywę. Zdecydować, na co mam realny wpływ i to robić. I zaopiekować się tym bólem, który zostanie ze mną na długo.
Media. W zasadzie już z nich nie korzystam, straciłam zaufanie. Kilka lat temu podjęłam decyzję, że nie jestem w stanie przyjmować fake newsów i niejasnych insynuacji. Nie mam siły na dramaty, którymi karmią nas nieustannie gazety, telewizja i portale interentowe. Wiem, że to wszystko prawda, wiem, że złe rzeczy dzieją się na świecie, ale brakuje mi pokazania w mediach właściwych proporcji między dobrem a złem. Nie mam filtra, który by mnie ochronił przed kłamstwem i bólem, odpuszczam więc media, słucham zamiast tego głosu ludzi. Czytam w „Przekroju” wywiad z Fransem de Waalem o mądrości zwierząt, a potem polemizuję w myślach z Paulem Bloomem, który przekonuje, że empatia nas wykończy psychicznie. Muszę mu jednak w końcu przyznać rację, przecież właśnie z tego powodu wpadam w rozpacz. Odkładam magazyn i nie zaglądam do internetu. Trochę mam dzięki temu więcej czasu na życie.
Rozmowy z ludźmi. Dobieram ich według tego, czym siebie nawzajem karmimy. Czy energią wsparcia, działania i zmiany, czy energią strachu, walki i rozpaczy. Nie mam przestrzeni na ludzi, którzy oceniają, którzy nie dbają o swój język i beztrosko utwierdzają swoją nieprzemyślaną paplaniną stereotypy. Nie mam przestrzeni na ludzi, którzy opierają się zmianom i chcą, żeby wszystko było tak jak zawsze. Niewiele wiem o świecie, ale jedno wiem na pewno – życie to proces nieustannej zmiany.
Nie będę przekonywać innych, że mam rację. Po prostu przebywam z tymi, którzy myślą tak samo i którym mogę towarzyszyć w ich osobistym procesie zmiany. Może kiedyś się to zmieni, może będzie przestrzeń na innych ludzi. Czytam zamiast tego rozmowy z ludźmi, z którymi niekoniecznie chciałabym się przyjaźnić. Chcę poznać ich punkt widzenia. Wracam też nieustannie do Oriany Fallaci i jej „Wywiadu z historią”. Ku przestrodze, żeby nie zignorować zagrożenia, żeby umieć dostrzec i właściwie ocenić to, co dzieje się w świecie, w moim kraju, tuż obok. Sięgam znów po reportaż ”Strup. Hiszpania rozdrapuje rany” Katarzyny Kobylarczyk. Nie umiem jeszcze opisać słowami tego, co czuję. Ale czuję, to jest ważne. Pomimo całego bólu nie straciłam jeszcze wrażliwości.
To, co tworzę i daję światu. Powieści, felietony, recenzje, wywiady, podcasty, newslettery, posty, scenariusze. To jest moja supermoc – to, że jakaś część tego świata chce mnie słuchać i czytać. Czuję wielką odpowiedzialność, czuję też sprawczość. Mam przecież odrobinę mocy do zmieniania świata, do czynienia dobra. Piszę o rzeczach ważnych, dla mnie i dla moich czytelników. Dotykam ludzkich ran z największą delikatnością, na jaką mnie stać. W powieści „Pod powierzchnią” opowiadam o śmierci, o procesie przejścia i odnajdowania siebie na nowo. O kobiecej sile do tego, żeby zacząć nowe życie. Życie na własnych warunkach. Literatura, którą tworzę, to moja osobista kropla w oceanie tego, co każdy z nas codziennie wypuszcza w świat. Staram się, żeby ta kropla była jak najczystsza i odżywcza.
Kiedy zastanawiam się, co mogę zrobić, żeby nie zapłonęły lasy w kolejnej części świata, mam dla siebie tylko jedną radę – każdego ranka przypomnij sobie, żeby zadbać o swoje myśli. To one są motorem zmiany. Bez nich nie będzie czystych oceanów i zielonych lasów.
#NiewińskaPisze
