Almodóvar splata losy bohatera „Bólu i blasku” z ludźmi i przedmiotami z jego przeszłości w taki sposób, że owe powroty stają się umowne, wręcz niemożliwe. I choć w jakimś sensie wypełniają znamiona wydarzeń prawdopodobnych, to liczba zmiennych potrzebnych do tego, by zaistniały, sprawia, że film odbierać trzeba jako przypowieść.

Bohater Almodóvara zdaje się pochylać nad grobem, trawiony niezliczonymi źródłami bólu – tego, który ma prawo wynikać z właściwych dla wieku niedoskonałości ciała, ale i tego, co do którego mamy prawo mieć podejrzenia, że jej raczej psychosomatyczny. Salvador Mallo, reżyser w stanie spoczynku, klasyk, o którym świat przypomina sobie przy okazji premiery zrekonstruowanych cyfrowo kopii jego starych filmów, w interpretacji Antonio Banderasa jest mężczyzną zanurzonym we własnej niemocy, zrezygnowanym, zamkniętym w czterech ścianach madryckiego apartamentu, unikającym ludzi i odcinającym się od silniejszych emocji, co pokazuje symboliczna scena w basenie, gdy Mallo nurkujący pod powierzchnią nie do puszcza do siebie wygłuszonych wodą bodźców z zewnątrz.
Ale emocje i tak do niego przyjdą. Niejako mimochodem, choć nie bez jego inicjatywy. Zaproszenie na pokaz odnowionego filmu sprzed trzydziestu lat zmusi bohatera do zmierzenia się z noszoną w sobie przez cały ten czas zadrą, do wyciągnięcia ręki w stronę kogoś, kto – jego zdaniem – lata temu nadużył zaufania. I ten gest zostanie nagrodzony. Dobrowolne dopuszczenie do siebie refleksji nad przeszłością zaowocuje całą serią zdarzeń, które utkają opowieść o życiu, naznaczonym rozstaniami, ale i o powrotach, które tu zdarza się niejako przypadkiem, zrządzeniem losu lub w wyniku ślepego trafu. Powrotach być może chwilowych, ale zawsze istotnych, potrzebnych, by pogodzić się z noszonym czasem zbyt długo bólem rozstania. Co istotne, sposób w jaki Almodóvar splata losy bohatera z ludźmi i przedmiotami z jego przeszłości sprawia, że owe powroty stają się umowne, wręcz niemożliwe. I choć w jakimś sensie wypełniają znamiona wydarzeń prawdopodobnych, to liczba zmiennych potrzebnych do tego, by zaistniały, sprawia, że film odbierać trzeba jako przypowieść. Odnaleziona przypadkiem akwarela odsyłająca do jednego z najważniejszych wydarzeń z dzieciństwa czy przechodzenie jednego z bohaterów akurat obok teatru, gdzie grany jest znaczący dla jego przeszłości monodram, są jak podarowane przez los biblijne talenty, które można zmarnotrawić, lub pomnożyć. Są przypomnieniem o rozstaniach – z bliskimi ludźmi, z towarzyszącymi im emocjami, ale i zachętą do dopuszczenia do siebie możliwości powrotu zapomnianych, a raczej wypartych ze świadomości zdarzeń i osób. Do wynurzenia się wreszcie na powierzchnię i zaczerpnięcia oddechu. I te powroty się tu zdarzą, choć znowu w atmosferze umowności. Ostatnia scena filmu każe nam bowiem zastanowić się nad realnością tego, co widzieliśmy, a w każdym razie nad niektórymi elementami pokazanej rzeczywistości. Nad tym jak wielka jest siła kreatywnego umysłu, który budzi się z marazmu i raz jeszcze decyduje się na skok w świat wyobraźni.
Nie można rzecz jasna pominąć faktu, że to Pedro Almodóvar zabiera nas w ten świat wspomnień. Wspomnień wręcz intymnych, osobistych. Mallo pozostaje wszak w pewnym sensie jego alter ego, czerpiącym z biografii i filmografii scenarzysty – do tego stopnia, że nawet sam Banderas raz po raz „gra Almodóvara” włącznie z jego homoseksualnością jako istotnym elementem tożsamości. Wybrane epizody nie składają się więc w opowieść poddaną bezwzględnej potrzebie prowadzenia ciągłej narracji przyczynowo skutkowej, lecz raczej poddane są logice motywów powracających w twórczości scenarzysty. Jak choćby wtedy gdy trafiamy wraz bohaterem, jeszcze dzieckiem, do szkoły prowadzonej przez księży (nawiązanie do „Złego wychowania”, ale ograniczone w zasadzie tylko do miejsca zdarzeń), gdzie mały Salvador daje się poznać jako obdarzony słuchem i głosem członek dziecięcego chóru, by w następnej scenie usłyszeć z offu narrację o późniejszej karierze reżyserskiej i związanym z nią poznawaniem świata. Jak w życiu zatem, a nie jak w klasycznej opowieści, epizod chórzysty nie musi przekładać się wcale na karierę bohatera w operze czy na scenie, nie ma fabularnych konsekwencji, poza tą może, że poznajemy bohatera (reżysera i scenarzystę, który wszak również uczył się w szkołach katolickich) jako chłopca wrażliwego i utalentowanego. Nie zabraknie tu też motywu matki – nieco zrzędliwej, obcesowej, ganiącej syna za domniemany brak szacunku wobec kobiet z wioski, w której się wychował, a które jej zdaniem ośmiesza w swoich filmach. Takich tropów można szukać długo i jest to dodatkowa wartość „Bólu i blasku”.
Najważniejsze jednak w tym filmie jest szukanie czegoś innego – nadziei. Nawet nie na to, że nawet największa strata, owo symboliczne rozstanie, nigdy nie musi być ostateczne, co na to, że z każdą strata można się pogodzić.
Ból i blask (Dolor y gloria), reż. Pedro Almodóvar
Dystr. w Polsce Gutek Film
Premiera 30 sierpnia 2019