„Trząsłem się ze strachu przed piorunami, wzmaganym coraz bardziej natarczywym stukaniem do drzwi. Nie zwiastowało ono niczego dobrego. Ale w życiu ludzkim niczego nie przewidzisz… Tej nocy musiałem patrzeć na krew ściekającą po rękach”. Zapraszamy do przeczytania fragmentu powieści Joanny Jodełki „Rektorski czek”. Dziś premiera!
Stary jestem i zniedołężniały. Nie piszę tego, by się żalić i utyskiwać na lata, które ostatnimi dziesiątkami w jakimś zamgleniu przebyte, jedne od drugich odróżnić się nie dają.
Nie to jest moim celem. Nie o moją postać tu chodzi. Nie dla siebie wzrok słaby wytężam. Nie dla siebie rękę drętwiejącą zmuszam do tego ostatniego wysiłku i modlę się, by Bóg dał mi zrealizować mój zamiar i opisać wszystko, co zamierzam. Ufam, że w obliczu tego wszystkiego, co się wydarzyło, nie przerwie mnie, grzesznemu, w pół słowa. Że poczeka z wezwaniem mnie na sąd ostateczny i pozwoli, by ta historia o miłości i śmierci wybrzmiała do końca, wystawiając świadectwo życia wszystkim tu przedstawionym.
Proszę jedynie o wyrozumiałość dla pisma starczego, bo niewyraźne jest i coraz bardziej się chwieje. Od dawna dostrzegam, jak litery przeze mnie pisane przewracają się to na prawo, to na lewo, jakby jaki sztorm hulał po kartkach, jakby kreślone były w kajucie kapitańskiej, a nie na poddaszu Collegium Medicum, gdzie mi mieszkać pozwolono. Ale o tym później. Może jeszcze zdążę.
Wytłumaczyć się jednak muszę i przelać na papier tę dręczącą mnie niepewność. Może istnieje bowiem jeszcze inna przyczyna, że litery moje drobnieją i samowolnie suną w górę, wspinają się jedna po drugiej, to znów opadają, rozłażąc się po marginesach? Może to daje o sobie znać ten paskudny uraz głowy, który piętnem ułomności naznaczył całe moje życie? Wypowiedzieć nigdy się nie pozwolił? Tego już chyba nigdy się nie dowiem. Nie ma już obok mnie mojego drogiego doktora, który by mi to wyjaśnił. Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, przed moimi oczami staje jedynie panna Adela Zybertówna, jak żywa. Ma szpiczasty podbródek i męski druciany monokl na zmarszczonym nosie. Zamieram ze strachu, patrząc na swoje koślawe pismo. Słyszę wyraźnie, jak strzela sprężystą linijką w otwartą dłoń, odliczając głośno: „raz… i… dwa…, raz… i… dwa…”. Znowu jestem chuderlawym chłopcem, który łokciami chce przysłonić leżący przed nim zeszyt do kaligrafii. Cała klasa pisze w rytm odliczania. Na „raz” ciągnie grubą kreskę litery, na „i” – tę cienką i znowu na „dwa” – tę grubą. Kulę się, udaję, że nie słyszę. Ale ona wie, że nie jestem głuchy i tylko mówić nie potrafię. Podejrzewa mnie za to o upośledzenie umysłowe, bo choć litery stawiam krągłe, to ręce wiecznie całe mam upaprane w atramentowych plackach. Ćwiczy mnie linijką częściej niż innych uczniów. Z przyzwyczajenia wyciągam trzęsącą się dłoń o skórze całej po nakrapianej starczymi plamami. Już widzę uniesioną linijkę, słyszę świst, krzywię się jak dziecko… ale ból nie następuje. Panna Zybertówna nie żyje przecież z dobre pół wieku.
Mimo to pamiętam wszystko wyraźnie, bardzo wyraźnie. Wydarzenia same cisną mi się do głowy. Potrafię wywołać wspomnienia z tamtych lat z taką samą łatwością, jak spirytyści duchy z zaświatów. Tyle że ja w odróżnieniu od nich napatrzyłem się na to wszystko, co chcę opisać, i wszystkich tych ludzi poznałem osobiście. Zaręczyć to mogę całym sobą, a świadkiem mi Bóg, którego oblicze wkrótce dane mi będzie oglądać. Przyrzekam też unikać sądów własnych (z wiekiem ta obietnica przychodzi mi to łatwiej, bo rozumiałem, że sędzią nie jestem). Nie mnie oceniać innych – nawet tych, którzy na zgubę swoją i innych śmierć przywołali zbyt wcześnie. Nie chcę się więc ani kary dla nich domagać, ani ich rozgrzeszać. Będę przezroczysty jak szkło, które światło prawdy przepuszcza. Niech każdy przez nie spojrzy.
*
Rękopis ukryję, by znaleziony został dopiero, gdy wokoło zapanuje spokój – najpewniej już po mojej śmierci, zważywszy na to, co się dzieje za oknem. Dla niedowiarków dołączę plik dowodów, na potwierdzenie tego, co napisałem.
*
Śpieszyć się muszę, gdyż historia jest długa. Zaczyna się dawno temu, w jedenastym roku panowania Wilhelma II z frankońskiej linii Hohenzollernów cesarza Rzeszy Niemieckiej, króla pruskiego, margrabiego Brandenburgii, burgrabiego Norymbergii, wielkiego księcia Śląska, Nadrenii i Poznania… Zresztą tytuły nie są istotne w tej opowieści. Choć sam cesarz, a w szczególności jego zamek, odegrają tutaj wielką rolę.
Na razie wszystko, co ważne, wydarzy się na Piekarach, na poddaszu kamienicy pod numerem 3, w pamiętną noc z 25 na 26 maja 1899 roku. Noc, w którą straszliwa burza przetoczyła się nad Poznaniem. Pioruny waliły jeden za drugim. Tak zajadle cięły niebo, że jasno było jak za dnia. Wiatr trząsł szybami i rzucał wszystkim, co nieopatrznie zostawiono na dworze. Deszcz strugami lał się z nieba, a ulicami płynęły rwące potoki, porywając ze sobą wszystko to, czego wiatr unieść nie zdołał. Pies z kulawą nogą nie wyszedł na ulicę ani żadna inna żywa dusza przy zdrowych zmysłach. Tym bardziej dziwnym i złowieszczym zdał się stukot kołatki u drzwi Pałacu Działyńskich, gdzie zamieszkiwałem, będąc wówczas w służbie u jego ówczesnego właściciela Heliodora von Święcickiego i jego żony hrabiny Heleny z Dąmbskich.
Młody byłem, nieledwie kilka dni wcześniej przygarnięty i do pracy niezbyt jeszcze przyuczony. Odźwierny do drzwi wejściowych pod żadnym pozorem zbliżać mi się nie pozwalał. Bo i jak niby miałbym zaanonsować gościa, skoro od dzieciństwa nie potrafiłem z siebie głosu wydobyć? Nie podobało się staremu, że niemotę przyjęli do najbardziej okazałego pałacu przy Starym Rynku. Jednak nie tyle animozje odźwiernego są w tej opowieści istotne, ile fakt, że tego wieczoru go nie było. Burza zastać go miała, o czym dowiedziałem się dużo później, u jednej wdowy na Szewskiej. Wymykał się do niej, gdy na odwiedziny w pałacu było już za późno. Tym bardziej w taką pogodę, gdy nie należało się spodziewać gości. Wylegiwał się więc na jej potężnych piersiach, podczas gdy ja trząsłem się ze strachu przed piorunami, wzmaganym coraz bardziej natarczywym stukaniem do drzwi.
Nie zwiastowało ono niczego dobrego. Ale w życiu ludzkim niczego nie przewidzisz… Tej nocy musiałem patrzeć na krew ściekającą po rękach, ale to odźwierny, którego imienia już dziś nie pamiętam, pośliznął się i skręcił kark, spadając z mostu Chwaliszewskiego jeszcze nim ranek nadszedł.
Złorzeczyłem, stojąc pod drzwiami, że na mnie trafiła ta niespodziewana wizyta. Bałem się, że może sam diabeł stoi za drzwiami i wpuszczę go do środka, gdy tylko przekręcę klucz. Ale jeszcze bardziej mnie przerażało, że jeśli nie otworzę, to państwo wezmą mnie za dokumentnie głuchego i nijak się z tego nie wytłumaczę. Ostrożnie uchyliłem więc drzwi. Dokładnie w tej samej chwili niebo cięła błyskawica i rozległ się grom. W zupełnej jasności zobaczyłem mężczyznę w czarnym płaszczu i cylindrze. Odskoczyłem przerażony, gdy ten pchnął drzwi i wszedł do środka.
– Ile mam czekać?! – wrzasnął od samego progu, otrzepując zmoknięty płaszcz. – Nie znam cię. – Spojrzał na mnie spode łba, ściągając cylinder. Miał długą siwą kozią bródkę i czoło zmarszczone tak, jakby cały czas pozostawał w wielkim skupieniu lub gniewie.
Przeraziłem się.
– Doktor Grodzki. Pan w domu? – kontynuował. Kiwnąłem głową i wyciągnąłem rękę po mokry płaszcz. – Nie czas! Coś jeszcze muszę sprawdzić. – Nachylił się i zaczął grzebać w dużej skórzanej torbie. – Na co czekasz?! Ona zaraz umrze! Powiedz mu tylko eklampsja. No już! Co tak stoisz?! Powtórz: eklampsja…
Uciekłem, nie odwracając się. Nawet gdybym potrafił mówić, to nie wiem, czy bym powtórzył. Zrozumiałem jedynie, że szkoda tracić czas na budzenie pokojówki, czy też kuchennej, które spały w oddzielnym skrzydle.
*
Ruszyłem wprost na pokoje, a było ich osiem z rzędu. Biegłem po omacku jak szalony, otwierając kolejne drzwi. Najpierw buduarek dla gości, potem biały salon, gdzie po ciemku o mały włos nie przewróciłem się o wielki fotel, dalej poczekalnia z wiecznie zasłoniętymi kotarami, której bałem się jak ognia. I wreszcie gabinet. Tam go znalazłem! Mój pan Heliodor siedział nad grubym brulionem przy masywnym biurku. W rękach trzymał nożyczki i kawałek gazety. Popatrzył na mnie, zdejmując z nosa binokle, poczem z powrotem je założył, potarł wąsa i pokręcił głową z niezadowoleniem.
– Cóż to za wiadomość, z którą posyłają do mnie, zdaje mnie się, najmniej wymowną osobę w tym domu?
Zwątpiłem, że powinienem był ruszać sam na poszukiwania doktora. Nie wiedziałem co zrobić, padłem więc na kolana i złożyłem ręce jak do modlitwy (sporo jeszcze czasu upłynie, zanim paniczny strach, którego nabawiłem się w dzieciństwie, przestanie zwalać mnie z nóg). Chciałem jakoś przeprosić. Chciałem, żeby mnie nie wyrzucili. Nie na tę burzę. Nie w te pioruny.
– Janie Kanty, wstań! – usłyszałem.
Podniosłem głowę i wybałuszyłem oczy z wrażenia. Wtedy jeszcze nie byłem przyzwyczajony, by ktoś zwracał się do mnie moim pełnym imieniem.
– Coś ważnego się wydarzyło? – zapytał pan, nachylając się nade mną.
Kiwnąłem głową i podniosłem się z ziemi.
– Ktoś przyszedł?
Potwierdziłem.
– Kto?
Pokazałem szybko na leżącą obok biurka torbę lekarską, a ośmielony jego spojrzeniem, dotknąłem jeszcze brody i sunąłem palcami, tak jakbym gładził długi, szpiczasty zarost.
– Doktor Grodzki! – wykrzyknął Heliodor Święcicki, unosząc ręce do góry nad oczywistością tego odkrycia. – O tej porze? To w istocie musi być coś niezwykle ważnego – mówił do siebie, już wychodząc z gabinetu. W drzwiach obejrzał się i kiwnął na mnie ręką.
Śpiesznie ruszyłem za nim.
– Rzucawka. Stan komatyczny – tłumaczył bez zwłoki stojący przy drzwiach doktor.
– Przynieście ją tutaj.
– To niemożliwe. Ma drgawki od kilku godzin. Traci przytomność. Jest przy niej doktor Kapuściński.
– A gdzie jest?
– Niedaleko, na Piekarach.
– Rozumiem. Przynieś moją torbę. I skrzynkę, jest obok – powiedział pan Heliodor już bezpośrednio do mnie. – Zabierz też lampę i naftę. Bóg wie, co nas tam spotka…
Bóg musiał to wiedzieć, bo sam przecież zesłał burzę nad miasto. Zaprzęgane do wyjścia konie stawały dęba, a gdy w końcu je okiełznano, za nic nie chciały ruszyć się z miejsca. Nie dziwiłem się im – sam nie chciałem wyściubiać z pałacu nosa. Ale nawet jakbym mógł mówić, słowa bym nie powiedział. Karnie podążałem za doktorami, którzy nie mając wyjścia, ruszyli pieszo w tę straszną noc. Nie było daleko, ale wiatr wiał tak mocno, że w górę ulicy Nowej szliśmy zgięci w pas. O rozłożeniu parasola nie było co marzyć. Trzymałem go więc pod pachą, razem z butelką nafty i drewnianą skrzynką, którą kazano mi zabrać. Zatrzymaliśmy się tylko raz, przed kościołem Świętego Marcina, gdzie doktor przystanął i przeżegnał się, szepcząc. Ja też się pomodliłem. Nie miałem pojęcia, o co prosił doktor, ale ja błagałem po prostu o to, żeby mnie piorun nie strzelił. Udało się! Przemoczeni dotarliśmy na róg Piekar i Świętomarcińskiej. W drzwiach kamienicy numer trzy już ktoś nas wypatrywał.
– Posterunkowy Hęciak. – Chudy mężczyzna przedstawił się nam, nie wychylając się nawet z bramy. Miał wąsy modnie ufryzowane na Wilhelma II. Pięły się w górę, jakby chciały się spotkać z oczami, co zapewne wymagało tony pomady i spania z bindą, zaczepioną o uszy. Mimo starań wąs z lewej strony nieco opadał, więc posterunkowy dyskretnie próbował przydusić go ręką.
– Gdzie chora?
– Do samej góry trzeba iść, ale czy to co pomoże, to nie wiem. Bo od rana…
Ale mój pan już nie słuchał. Raczej niezbyt liczył się z opinią policmajstra. Poddasze, na które dotarliśmy, było tak ciasne, że miejsca na podłodze starczyło jedynie dla trzech doktorów. Ja sam musiałem wgramolić się na zbite z desek, wąskie łóżko, chorą zaś zastaliśmy leżącą na stole pożyczonym od gospodyni, jak się później okazało – żony posterunkowego. Aż dziw, że pozwoliła przynieść tu swój mebel, bo wyglądała na wyjątkowo wredną babę. Miała wielki pypeć na nosie i po srebrnym pierścieniu na każdym z pulchnych palców. Tyle zapamiętałem, gdy prowadziła nas na górę, licząc na darmowy spektakl.
– Ma rodzinę? Męża? – zapytał mój doktor, wchodząc po schodach.
– A jakiś tam jest, przecież brzuch jej nadmuchał – zaśmiała się. – Ale czy to mąż… Jak to było w piosence? „Taki ci to stryj, co ona jego siostrzenicą nie jest”. Gdybym wcześniej wiedziała… „Taka ci to panna… jak ze mnie… jak ze mnie…”. Jak to szło? – zapytała, odwracając się w kierunku doktora. Uśmiechnęła się przy tym przymilnie, odsłaniając brak kilku przednich zębów.
Mój pan nie odpowiedział i ku jej niezadowoleniu nie pozwolił też wejść na poddasze. Zatrzasnął babie drzwi przed samym nosem.
– Pomóc chciałam! – wrzasnęła. – Zrób coś na koniec! – rzuciła w stronę posterunkowego, który w tej chwili doczłapał się na górę, wciąż zajęty przygładzaniem opadającego wąsa.
– Ale co?
Fragment powieści „Rektorski czek” Joanny Jodełki, Wydawnictwo W.A.B 2019
