„Ślepe ryby” Bohdana Głębockiego – świetna sensacja w stylu diesel punk – w niczym nie ustępują pierwszemu tomowi, czyli „Muszej Górze”. Autor kontynuuje tu niezakończone wcześniej wątki, każąc bohaterom mierzyć się zarówno z zewnętrznym niebezpieczeństwem, jak i z często nie do końca rozpoznanymi mocami, które tkwią wewnątrz nich.
„Ślepe ryby” rozpoczynają się 17 października 1938 toku. Dokładnie dzień po zakończeniu „Muszej Góry”. To ważne, bo pokazuje, że w zasadzie nie mamy do czynienia z całkiem autonomicznym utworem, lecz z książką, która jest jak drugi odcinek serialu – choć autor i wydawnictwo zadbali oto, by tom poprzedzić streszczeniem poprzedniego, to odradzałbym czytanie go bez dogłębnej znajomości „Muszej Góry” – książki niezwykłej, wnoszącej do polskiego kryminału powiew świeżości, dzięki licznym, ale bardzo konsekwentnie prowadzonym, wątkom fantastyki spod znaku diesel punku. Radzieccy szpiedzy potrafiący dowolnie zmieniać wygląd, tajemne portale pozwalające przeniknąć mur, metafizyczne zdolności bohaterów i tajemniczy manuskrypt sporządzony przez samego Maharala, rabina Jehudę Löw ben Becalela, twórcę Golema. Manuskrypt, który może nieść ze sobą klątwę. A wszystko to w Poznaniu, gdzie rabin przez wiele lat mieszkał. Poza tym, jak to w powieści sensacyjnej, trup ściele się tu gęsto, autor nie oszczędza nawet ważnych bohaterów, bo stawka jest tu naprawdę wysoka.
Punktem wyjścia jest przybycie do miasta specjalistów ze Sztabu Głównego, którzy mają zmierzyć się z radzieckim szpiegiem – podstawą jest bowiem umiejętność rozpoznania go, może przecież być „przebrany” za każdego. W tym samym czasie współpracownica detektywa Kaczmarka, w poprzedniej części oskarżonego o zabójstwo, robi wszystko, by znaleźć dowody na jego niewinność, a inny z bohaterów postanawia zagrać w niebezpieczną grę z wywiadem niemieckim, który marzy – podobnie jak wywiad radziecki – o zdobyciu choćby kopii tajemniczego manuskryptu. Nic dziwnego zresztą – pomyślcie tylko: Golem na usługach armii! I to w obliczu zbliżającej się wojny, której tu – na niemal rok przed wybuchem – nie czuć może jeszcze w codziennym życiu poznaniaków, lecz podskórnie wyziera ona już z napięcia jakie buzuje wśród wojskowych, sprawiając, że ich postępowanie zaczyna być nieco nerwowe, a przez to nie do końca racjonalne.
Przeczytaj także:
„Ślepe ryby” w niczym nie ustępują „Muszej Górze” – prowadzą dalej niezakończone wątki, każąc bohaterom mierzyć się zarówno z zewnętrznym niebezpieczeństwem jak iż z tym, co tkwi wewnątrz. A są to często wielkie, nie zawsze do końca poznane moce, które ujawnią się w najmniej spodziewanym momencie.
Głębocki stworzył własny, dopracowany do najdrobniejszego detalu świat, zaludniany przez trójwymiarowych bohaterów. Wielowątkowy, ale nie chaotyczny, fantastyczny, ale prawdopodobny, jeśli tylko przyjąć ową deselpunkową poetykę. Podczas lektury „Ślepych ryb” trzeba jednak pamiętać, że mamy do czynienia ze środkową częścią (lub jedną ze środkowych, bo nie wiem ile tomów planuje autor), co oznacza, że tak jak nie wszystkie wątki się tu zaczynają, tak i nie wszystkie kończą. Dla lektury ma to tę konsekwencję, że ze znalezieniem odpowiedzi na niektóre ważne pytania musimy poczekać aż do ukazania się kolejnego tomu, czyli „Morowych chłopów”. Ja czekam niecierpliwie.
Bohdan Głębocki, Ślepe ryby
Media Rodzina 2017