wywiad

Jaruzelski – ostatni leninista | Rozmowa z Piotrem Gajdzińskim, autorem książki „Czerwony Ślepowron”

Nie ma dokumentów, które wskazywałyby, że Rosjanie chcieli w grudniu 1981 roku wejść do Polski. W moim przekonaniu sytuacja gospodarcza i polityczna Związku Radzieckiego, w tym ogromne kłopoty w Afganistanie, zwyczajnie na to nie pozwalała. Decyzja Generała była próbą obrony jego wizji Polski jako członka bloku komunistycznego – mówi Piotr Gajdziński, autor najnowszej biografii Wojciecha Jaruzelskiego „Czerwony Ślepowron”.

Gajdzinski_wywiad_cz-b
Piotr Gajdziński, fot. Karolina Sikorska

Przemysław Poznański: Jak pamiętasz 13 grudnia 1981 roku?

Piotr Gajdziński*: Byłem wtedy uczniem liceum, więc brak Teleranka nie bardzo mnie obszedł, zresztą leżałem wówczas w szpitalu. Pamiętam rozmowy osób z sali, a leżało tam pewnie z dziesięć osób, o tym, kto jest za, a kto przeciw Jaruzelskiemu. Słuchałem tego z wypiekami na twarzy. Utkwiło mi – może nie z samego 13 grudnia – że dzieliliśmy się też na tych, którzy musieli jeść biedne szpitalne obiady i tych ze wsi, którym rodziny przywoziły kiełbasę i schabowe. „Jedzcie sobie to jaruzelskie żarcie”, mówili do nas. Ale ten podział w owej szpitalnej sali wcale nie był taki jednoznaczny, jak się to dzisiaj przedstawia. Podobnie jak podział  w społeczeństwie. Dziś mówi się, że nawet 90 proc. Polaków była przeciwna Generałowi, działała w opozycji, ale ja pamiętam, że był to podział mniej więcej pół na pół, może z lekką przewagą zwolenników „Solidarności”.

A ty w której byłeś grupie?

– Nie byłem zaangażowany w działalność polityczną, czego zresztą żałuję. Pamiętam, że po wprowadzeniu stanu wojennego odczuwałem pewną ulgę i zapewne nie byłem w tym odosobniony, bo miesiącom poprzedzającym 13 grudnia towarzyszyły wielkie emocje. Buzowały one nawet w moim małym, wtedy dwunastotysięcznym mieście. Z drugiej strony szybko odczułem ograniczenie swobód i zrozumiałem, że jesteśmy karmieni niestrawną propagandą. Gdy pisząc teraz biografię Jaruzelskiego czytałem stare numery „Trybuny Ludu”, przypomniałem sobie te przyprawiające o mdłości cytaty Generała na pierwszych stronach, farmazony, stwierdzenia, które bardzo niewiele odbiegały od retoryki Bieruta i jego „zaplutych karłów reakcji”. Pamiętam więc lata 80. jako okres beznadziei, który nadszedł po latach 70. Gierka. Wtedy w Polakach tliła się jakaś nadzieja, że może się nam, jako narodowi, jednak uda. Choć, przyznaję, zrozumiałem to wszystko nieco później, nie samego 13 grudnia.

Gdy wybuchł stan wojenny byłeś nastolatkiem. Wojciech Jaruzelski jako nastolatek wraz z całą rodziną został zesłany w głąb ZSRR, ciężko pracował przy wyrębie tajgi, nabawił się ślepoty śnieżnej. Doznał od Związku Radzieckiego wiele zła, a jednak ostatecznie stał się apologetą systemu komunistycznego. I to kto? Potomek szlachty ziemiańskiej, uczeń katolickich szkół. Jak to się stało?

– Znalezienie odpowiedzi na to pytanie jest chyba najtrudniejsze. W dużym stopniu na pewno mocno przyczyniła się do tego wojna, bo wojna, zwłaszcza tak straszliwa, zmienia wszystko, także poglądy i postawy. Ale jest też inny możliwy powód: Jaruzelski był tak naprawdę jedynym ministrem, który widział prawdziwą siłę ZSRR. Józef Tejchma, minister kultury, wcześniej członek Biura Politycznego KC PZPR tłumaczył mi – i to do mnie przemawia – że podczas swoich podróży do Związku Radzieckiego widział opresyjną kulturę, inni widzieli, że gospodarka wschodniego sąsiada to pic sznurkiem wiązany. A Jaruzelski widział to, w czym Związek Radziecki był naprawdę silny. Widział czołgi, widział rakiety, widział te miliony żołnierzy. I zwyczajnie bał się Związku Radzieckiego. A jeśli dodamy to, co jako młody człowiek przeżył podczas wojny, to możemy śmiało stwierdzić, że bał się podwójnie. Wiedział, że spuszenie tego niedźwiedzia z łańcucha może się skończyć zagładą. W 1981 roku powiedział Rakowskiemu, że jak Związek Radziecki ruszy na zachód, to nie zatrzyma się w Polsce, tylko na Atlantyku. Miał prawo mieć takie obawy.

A może wynikało to też z jego umiejętności dostosowania się do sytuacji? Z twojej książki wyłania się obraz swoistego allenowskiego Zeliga.

– To dobre porównanie. Jaruzelski miał w sobie umiejętność mimikry. Gdy wspomina zesłanie w głąb Rosji, to nie narzeka na ZSRR, ale przekonuje, że zwykli Rosjanie byli wspaniali, że mu pomagali. Przeczytałem dziesiątki wspomnień innych zesłańców, z wieloma rozmawiałem i prawdę mówiąc nie słyszałem ani razu dobrej opinii o Rosjanach. Owszem, o Wani, Wowie czy Ludmile tak, ale nie o społeczności Rosjan jako takiej. Dlatego w te zapewnienia Jaruzelskiego nie wierzę i sądzę, że były podyktowane potrzebą chwili.

Gdy w środku zimy zmarł jego ojciec, nikt nie pomógł mu przetransportować zwłok na cmentarz.

– No właśnie. Inne świadectwo tej mimikry daje Piotr Nowina-Konopka, opozycyjny minister w kancelarii prezydenta Jaruzelskiego i – co ważne – też wywodzący się z ziemiaństwa. W rozmowie ze mną wspomina swoje pierwsze spotkanie z Generałem w Belwederze. Nowina-Konopka był w szoku, bo Jaruzelski nagle zaczął o sobie mówić jako o potomku szlachty ziemiańskiej, choć przez cały Peerel skrzętnie to ukrywał. A gdy widział się z Witalijem Pawłowem, rezydentem KGB w Polsce, nagle przeistaczał się w kagiebowca – przynajmniej z tonu rozmowy czy usposobienia. Inaczej rozmawiał z Mieczysławem Rakowskim, a inaczej z Florianem Siwickim. Przeczytałem przemówienia Jaruzelskiego z końca lat 60., cytowane w „Żołnierzu Wolności”. Jakbym czytał Gomułkę. „Ilość pocisków polskiej armii zwiększyła się w ciągu ostatnich lat…” itd. Jaruzelski po prostu „mówił Gomułką”. Każdy człowiek ma wiele twarzy, ale on przywdziewał je na zawołanie i z niebywałym przekonaniem. Myślę, że zrobiłby karierę w każdej sytuacji.

Niewiele brakowało, a trafiłby do armii Władysława Andersa. Po prostu spóźnił się na zaciąg.

– Tak. I wcale nie jest wykluczone, że w armii Andersa zrobiłby równie zawrotną karierę. Miał przecież odpowiednie pochodzenie, skończył katolicką szkołę, był bez wątpienia człowiekiem inteligentnym.

Na pewno nie był za to antysemitą. A jednak po roku 1968 bezwzględnie usuwał z armii wszystkich oficerów pochodzenia żydowskiego.

– To też element tej mimikry. Taka była potrzeba, towarzysze tak zarządzili, wiedział, że mu się to przysłuży do kariery. Chociaż mam z tym pewien kłopot, bo on to robił bardzo długo. Nawet w latach 80. wciąż zwalniał z wojska oficerów pochodzenia żydowskiego. Nie umiem sobie wytłumaczyć, po co robił to tak długo, skoro już nikt na to nie nalegał. Może przesiąkł tym antysemickim „smrodkiem”, który tlił się właściwie przez cały okres Peerelu? W wielu wywiadach, także w rozmowie z córką, twardo obstawał przy tym, że nie jest antysemitą, a kiedy Rakowski spytał go o sprawę zwalniania oficerów, przyznawał, że niepotrzebnie tych oficerów wyrzucał. Ale to robił! Jeśli założyć, że rzeczywiście nie był antysemitą, to może po prostu przesiąkł peerelowską, w wojsku szczególnie wyostrzoną, podejrzliwością, przekonaniem, że jak Żyd to nie wiadomo której ojczyźnie tak naprawdę służy.

W swojej książce przytaczasz też dość kontrowersyjną, wręcz spiskową teorię, że Jaruzelski mógł być „matrioszką” – a więc Rosjaninem podstawionym na miejsce właściwej osoby. Trochę jak ów polski oficer podstawiony w serialu na miejsce Hansa Klossa.

– Przytaczam, ale jej nie podzielam. Owszem, Rosjanie robili takie rzeczy, nie ma co do tego wątpliwości. Choć na pewno nie na masową skalę. Moim zdaniem mówienie, że Jaruzelski był „matrioszką” wynika z przekonania, że my „naród wielki i wspaniały” nie wydalibyśmy na świat kogoś takiego. Polak nie mógłby postąpić tak, jak postąpił Jaruzelski! A już szlachcic i katolik?! W życiu! W takich momentach przypominam delikatnie, że Feliks Dzierżyński też był Polakiem z rodowodem szlacheckim. Poza tym pamiętajmy, że Jaruzelski nie trafił do Polski sam, lecz z matka i siostrą. Gdyby Rosjanie chcieli podmienić Jaruzelskiego, to pozbyliby się jego bliskich. Oczywiście stuprocentowej pewności nie ma i nie będzie, bo Rosjanie nigdy nie otworzą archiwów, ale w moim przekonaniu jest to kompletnie nieprawdopodobne.

Podczas lektury „Czerwonego Ślepowrona” nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Jaruzelski przypomina też inną – obok Zeliga – postać rodem z ekranu: Franka Underwooda, bohatera serialu „House of Cards”. Konsekwentnie prowadzi kuluarowe rozgrywki, które wynoszą go na szczyt władzy.

– Nigdy nie myślałem o nim w ten sposób, ale to jest bardzo trafne porównanie. Przynajmniej od momentu objęcia teki ministra obrony narodowej, a może i od momentu, gdy został szefem Głównego Zarządu Politycznego Ludowego Wojska Polskiego. Może wynikało to z tego – i tu go pochwalę – że doskonale widział, iż wyrasta ponad otoczenie wojskowe. Że lepiej, aby wojskiem rządził on, a nie jeden z zupaków. Znał tych gości: nieprzygotowanych do dowodzenia, rozpijaczonych, niekulturalnych, nieinteligentnych. On się na ich tle pozytywnie wyróżniał: był abstynentem, mówił piękną polszczyzną, a dodatkowo rozczytywał się w polskiej literaturze romantycznej, wojsko autentycznie go pasjonowało. Może zrozumiał, że musi się wybić ponad nich? I rzeczywiście całe swoje życie podporządkował karierze. Biorąc pod uwagę własną karierę wybierał żonę, podlizywał się kolejnym pierwszym sekretarzom, wreszcie nieustannie i skutecznie podlizywał się prawdziwym decydentom, czyli Moskwie. Podsłuchiwał nawet swoich przyjaciół, choćby Rakowskiego i Barcikowskiego. Był, w moim przekonaniu, skrajnie dwulicowy.

Nie przepadasz za Generałem?

– Ktoś mi kiedyś powiedział, że pisząc biografię trzeba bohatera albo kochać, albo nienawidzić. Najgorszy jest stan obojętności, bo to się też przekłada na książkę – w niej też nie ma emocji. Za Jaruzelskim nie przepadam także dlatego, że jakoś nie mam sympatii do ludzi, którzy są bez reszty podporządkowani swojej karierze.

Piszesz o nim, że był perfekcjonistą, prawie nie spał, bo poświęcał się pracy.

– No tak, ale zawsze jest pytanie, czy w wypadku dyktatora pracowitość jest zaletą. Maria Dąbrowska w swoich „Dziennikach” napisała: „Wolę ludzi, którzy robią dobre rzeczy źle, niż złe dobrze”. Jaruzelski perfekcyjnie robił rzeczy złe.

Piotr Gajdziński, fot. Karolina Sikorska
Piotr Gajdziński, fot. Karolina Sikorska

A jednak postanowiłeś poświecić mu dwa lata ciężkiej pracy.

– Uważam go za najważniejszego polityka Peerelu, który ów Peerel kształtował, a w końcu też zamknął ten rozdział polskiej historii. Rządził tak długo, że przetrwał czterech sekretarzy generalnych KPZR. Wśród szefów PZPR to ewenement. Poza tym stworzył „nową tradycję”: po Węgrzech w 1956 i Czechosłowacji w 1968 był jedynym przywódcą bloku komunistycznego, który załatwił radziecką robotę własnymi rękoma. Stąd wnikała też jego mocna pozycja w latach 80. w Polsce i za to jest chyba w dużym stopniu w Rosji kochany do dziś. Moim zdaniem jego polityka spowodowała, że Związek Radziecki upadł później, niż potencjalnie mógłby upaść. W Rosji był kochany przez elity komunistyczne, a podczas obchodów Dnia Zwycięstwa w Moskwie w 2005 roku stał bliżej Władimira Putina niż ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Ale nie chcę mu odmawiać patriotyzmu, miłości do Polski, choć był to patriotyzm specyficzny. On nie był jak Nowotko, Finder, Mołojec, czy Bierut, prawdziwi funkcjonariusze sowieckiego imperium, czasowo delegowani na „partyjną robotę” do Polski. On Polskę kochał. Podczas dokumentowania zaskoczyła mnie pewna sytuacja z roku 1972. Jaruzelski spotkał się z ambasadorem Polski w Sajgonie, Ryszardem Fijałkowskim, przed jego wylotem do Wietnamu, gdzie toczyła się wojna z USA, i powiedział mu (cytuję z pamięci): „Tego nie wpiszemy do oficjalnej instrukcji, ale ma pan dwa główne zadania jako ambasadora – dbanie o polskich żołnierzy, bo tam latają kule, a poza tym niech pan nawiąże dyskretny kontakt z Amerykanami, bo to jest ważne dla Polski”. Te słowa padły jeszcze przed wizytą prezydenta USA w Polsce!

Wiele miejsca poświęcasz w książce twierdzeniom generała Jaruzelskiego, że wprowadzenie stanu wojennego było konieczne, by do Polski nie wkroczyły wojska radzieckie. Przytaczasz wiele argumentów, które przeczą temu wyjaśnieniu.

– Nie było takich planów. A każdym razie nie ma żadnych dokumentów, które wskazywałyby, że Rosjanie chcieli wówczas wejść do Polski. Rosyjski historyk Rudolf Pichoja, późniejszy dyrektor Archiwów Państwowych Federacji Rosyjskiej, który przejrzał wszystkie dokumenty dotyczące Polski, nie zalazł ani jednego, który wskazywałby na poważne przygotowania ZSRR do wejścia na teren Polski. W moim przekonaniu sytuacja gospodarcza i polityczna Związku Radzieckiego, w tym ogromne kłopoty w Afganistanie, zwyczajnie na to nie pozwalała. Przeciwni wkroczeniu byli Dmitrij Ustinow, szef ministerstwa obrony, Jurij Andropow, szef KGB i premier Aleksiej Kosygin. Bez nich wprowadzenie wojska do Polski było niemożliwe. Ale oczywiście trzeba pamiętać, jak było z wkroczeniem armii radzieckiej do Afganistanu: cały czas było „nie”, cały czas Kreml odmawiał prośbom miejscowych komunistów, a nagle trzech ludzi jednak zdecydowało, że ZSRR do Afganistanu wkroczy. Tak więc moja pewność, że do Polski armia radziecka by nie wkroczyła jest – przyznaję – dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowa. Dzięki Jaruzelskiemu Rosjanie osiągnęli to, co chcieli bez konieczności, zapewne krwawej, rozprawy z opozycją. Wystarczyły naciski na Jaruzelskiego, doprowadzenie go do takiego stanu psychicznego, że zajął się problemem wykorzystując wyłącznie polskie ręce. Otwarte pozostaje pytanie, jak armia radziecka zachowałaby się w sytuacji, gdyby w Polsce wybuchła wojna domowa. Być może wtedy by wkroczyli. Ale moim zdaniem w grudniu 1981 roku nie mieli sił, chęci i możliwości, aby to zrobić.

Wojciech Jaruzelski do końca życia, także w rozmowie z tobą, upierał się, że wprowadzenie stanu wojennego wynikało jednak z obaw przed wkroczeniem do Polski wojsk radzieckich. Dlaczego nie wycofał się z tego twierdzenia?

– Nie mógł. Musiałby zaprzeczyć całemu swojemu życiu. Tak po ludzku go rozumiem.

Po co zatem był Jaruzelskiemu stan wojenny?

– Jaruzelski był wtedy zatwardziałym komunistą, ostatnim wierzącym leninistą. Chciał bronić komunizmu w Polsce, bo uważał, że to najlepszy z ustrojów. On naprawdę myślał, że studiując Lenina, kierując się jego wskazówkami, można uczynić socjalizm lepszym i efektywniejszym. Prace Lenina kazał też studiować swoim współpracownikom i to w czasach, gdy nikt już o Leninie nie myślał. Woził współpracowników po zakładach pracy, żeby wsłuchiwali się w głos klasy robotniczej, organizował posiedzenia KC gdzieś na Śląsku i w Ursusie, kilku członków Biura Politycznego zostało niemal siłą oderwanych od tokarek, aby współrządzili krajem. Wiesz, to leninowskie przekonanie, że nawet kucharka może rządzić państwem… Stan wojenny miał bronić tego komunizmu. Jaruzelski uznawał, że Polska jest członkiem wspólnoty krajów socjalistycznych, chciał, żeby była przodującym krajem bloku pod względem gospodarczym, kulturalnym, ale i wolności obywatelskich. Nie dopuszczał do siebie myśli o tym, o czym myślano choćby w kręgach opozycji, żeby nadać Polsce status podobny do statusu Finlandii. Sojusznika, ale z inną filozofią podejścia choćby do gospodarki.

Piszesz, że być może taka myśl zrodziła się nawet w ZSRR.

– Takie stwierdzenie padło z ust jednego z radzieckich decydentów, ale post factum, pod koniec lat 80. Trudno mi rozstrzygnąć czy to prawda. Ale jest prawdą, że podczas posiedzeń władz KPZR wielu jej członków, i to tych najbardziej prominentnych mówiło, że „w Polsce będzie tak, jak zdecydują Polacy”. Czy rzeczywiście? Niewątpliwie Jaruzelskiego obciąża jednak fakt, że nawet nie myślał o takim rozwiązaniu. Choć nie tylko jego – od czasów Gomułki władze w Polsce w ogóle nie myślały w kategoriach politycznej gry z Moskwą. „Ruki po szwam”, wykonywać rozkazy, robić jak mówi doktryna. Jedynym, który w tym czasie próbował się wyłamać, był Stanisław Kania, ale on nie odcisnął wielkiego piętna na latach 80. Generalnie o stosunkach ze Związkiem Radzieckim w kierownictwie Partii się nie rozmawiało. One po prostu były.

Wprowadzenie stanu wojennego było doskonale zaplanowaną akcją. Czy jednak Jaruzelski miał pomysł na to, co po stanie wojennym?

– Nie miał. Biorąc pod uwagę jego inteligencję, zadziwiające jest, że właściwie nie przygotował żadnego planu na przyszłość. Stan wojenny przygotowany był do ostatniej śrubki w gąsienicy czołgu. Ale Jaruzelski nie wiedział, co dalej zrobić na przykład z „Solidarnością”, co z gospodarką.

Zgodził się na Okrągły Stół.

– Twierdząc, że Polska czasów Okrągłego Stołu i tuż przed była „państwem pilotażowym” lub „poligonem doświadczalnym” dla Związku Radzieckiego. Że nasze rozwiązania służyły demokratyzacji kolejnych państw bloku. Sprzeciwiam się tej tezie. W drugiej połowie lat 80., już za Gorbaczowa, to Związek Radziecki w wielu sprawach był przed nami jeśli chodzi o demokratyzację. Nie mam wątpliwości, że komuniści usiedli do Okrągłego Stołu, bo już nie mieli pojęcia, co robić dalej. Stali przed ścianą, zdając sobie sprawę, że rozpad systemu jest kwestią tygodni, a najdalej miesięcy. Nastąpiła kompletna degrengolada pod względem społecznym czy gospodarczym. Strona postpezetpeerowska starała się w latach 90. sugerować, że „Solidarność” była w czasach Okrągłego Stołu słaba i to była dobra wola Partii, że usiadła do rozmów. Fakt, „Solidarność” była słaba, ale PZPR właściwie nie istniała. W pewnym momencie zadałem sobie pytanie, czym ta Partia zajmowała się pod koniec lat 80. Nie w Warszawie, ale gdzieś na prowincji. Pojechałem do Wrześni – okazało się, że Partia zajmowała się tym, czy sprzedawczynie mają rano drobne w kasie, albo czy jest posprzątane przed piekarnią. Nie było już za to żadnej, spajającej Partię, ideologii. A „Solidarność” miała wspólny cel. 13 grudnia 1981 roku Jaruzelski zamordował tę Partię, a w każdym razie zadał jej cios, po którym zaczęła się agonia. Bo skoro rządziło wojsko, to po co komu Partia? Opisuję w książce sytuację, gdy pierwszy sekretarz jednego z wojewódzkich komitetów PZPR proponuje szefowi lokalnej Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” stanowisko sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR. I słyszy: „Ale co ja zrobiłem? Czym zawiniłem?”. I to nie jest żart. Szeregowi członkowie PZPR wyczuwali, że okręt tonie.

Piszesz o szoku i zdziwieniu Jaruzelskiego, gdy poznał opozycjonistów i okazało się, że to kulturalni, inteligentni ludzie…

… i patrioci.

Czy to możliwe, że żył aż pod takim kloszem?

– To mnie prawdziwie fascynuje. Ludzie, którzy są przy władzy – i nie mówię tylko o komunizmie – ulegają własnej propagandzie. Dla Jaruzelskiego obowiązkowym punktem dnia było obejrzenie Dziennika Telewizyjnego i czerpanie z jego informacji, które przecież jego aparat tworzył. On cały czas obracał się tylko wśród partyjnych i czytał „Trybunę Ludu” oraz „Żołnierza Wolności”. Owszem, czytywał też paryską „Kulturę”, ale wierzył „Trybunie Ludu”, „Żołnierzowi Wolności i Dziennikowi Telewizyjnemu. Rakowski opowiadał, że gdy Jaruzelski był przez tydzień chory i w tym czasie przeczytał kilka tygodników, nagle wpadł do Komitetu Centralnego przerażony i zdenerwowany, bo zobaczył, że Polska odstaje od jego wyobrażeń. A przecież była to wiedza z gazet podlegających władzy, tyle że nie tak jednostronnych jak „Trybuna”. Jaruzelski zrozumiał nagle, że istnieje Polska inna niż ta z raportów MSW i z Dziennika Telewizyjnego. A gdy poznał osoby z drugiej strony barykady, oniemiał. Piotr Nowina-Konopka opowiadał, że Jaruzelski był autentycznie zafascynowany Tadeuszem Mazowieckim.

Rozmawiał Przemysław Poznański

Zdjęcia Karolina Sikorska

(wszelkie prawa zastrzeżone)

Skrócona wersja wywiadu kazała się pierwotnie w „Gazecie Wyboczej – Poznań”

*Piotr Gajdziński publicysta, publikował m.in. we „Wprost” (na początku lat 90.), „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym” i „Rzeczpospolitej”. Od kilku lat związany z miesięcznikiem „Odra”. Autor książek „Niewinny morderca”, „Balcerowicz na gorąco”, „Imperium plotki, czyli amerykańskie śniadanie z niemowląt”, „Prowokacja”, „Anatomia zbrodni nieukaranej”, „Sztuka przywództwa. Piłsudski” oraz biografii byłego I sekretarza KC PZPR „Gierek. Człowiek z węgla”. W styczniu 2017 roku na rynku pojawi się jego najnowsze książka – biografia Wojciecha Jaruzelskiego „Czerwony Ślepowron”.

%d bloggers like this: