recenzja

„WILIMOWSKI” JERGOVICIA JUŻ W SPRZEDAŻY | Miljenko Jergović, Wilimowski

Nowa pozycja Wydawnictwa Książkowe Klimaty właśnie ukazała się na rynku. Książka „Wilimowski” Chorwata Miljenki Jergovcia oczywiście dotyka tematu Ernesta – piłkarskiego geniusza, posiadającego sześć palców piłkarza, który w czerwcu 1938 roku podczas mistrzostw świata strzelił cztery bramki Brazylii. Ale nie tylko. Jak to często w propozycjach tego wydawnictwa dotyka wielu tematów i pokazuje historię z szerszej perspektywy.

Wilimowski-300dpiJest rok 1938. W otulonej białą gazą lektyce podróżuje tajemniczy chłopiec. Wraz z nim do położonego w górach Dalmacji hotelu Orion, zwanego też Niemieckim Domem, wspina się jego ojciec, znany krakowski fizyk, Tomasz Mieroszewski. Tragarze, oprócz niezliczonych bagaży, dźwigają też radio i antenę. To dzięki temu wynalazkowi profesora na szczycie góry będzie można usłyszeć, jak Ernest Wilimowski strzela cztery gole do bramki brazylijskiej drużyny, na zawsze zapisując się w annałach światowego futbolu. Nad atmosferą rodem z Mannowskiej Czarodziejskiej góry wisi tajemnica: temat rozmowy, którą profesor zamierza odbyć z synem, a zarazem cel ich dziwnej podróży. Mecz, jeden z najbardziej ekscytujących w historii piłki nożnej, ma być tylko pretekstem…

W tej niewielkiej powieści jest wszystko: miłość, samotność, smutek, nieszczęście, mądrość, głupota, dobroć, zło, zwyczajność. Ale też tematy zawsze bliskie Jergoviciowi: tożsamość, inność, wykluczenie, tolerancja, zagrażająca wojna.

Wilimowski to dla mnie książka, która zbliża się do pewnego rodzaju ideału: jest niewielka, mówi o wielkich i ważnych sprawach poprzez prostą historię, a raczej jeden, niewielki obrazek, może nawet migawkę. Jak w soczewce Jergović skupia wielkie tematy, pokazując dobitnie, że nie potrzebuje w tym celu wielostronicowych tomów, prowokuje do myślenia, stawia pytania, zostawia czytelnika poruszonego, niepewnego – bardzo dobrze, bo przypomina o ludzkim moralnym obowiązku wątpienia w to, co wydaje się oczywiste – mówi nam Kama Margielska, redaktor naczelna Wydawnictwa Książkowe Klimaty.

– opracował Daniel E. Groszewski, Dzielnice Magazine 

*

Fragment „Wilimowskiego”
specjalnie dla Czytelników „Dzielnice Magazine” i ZupelnieInnaOpowiesc.com

„Kiedy w dwudziestej trzeciej minucie meczu Ernest Wilimowski, chłopak z Katowic, wdarł się na brazylijskie pole karne, mijając pierwszego, drugiego i trzeciego obrońcę, a polski sprawozdawca, zupełnie oszalały, krzyczał „Ezi, Ezi, Ezi”– bo tak nazywali Ernesta – Katarina już prawie nie pamiętała obrazy.

Wtedy czwarty Brazylijczyk, wielki i ciężki Hércules, przewrócił Wilimowskiego. Tę scenę, którą sprawozdawca w ekstatycznym, nerwowym monologu ledwie był w stanie opisać, siedemdziesiąt kilka lat później będzie można zobaczyć na krótkich filmach przegranych ze starych kronik i rozproszonych w internecie migawkach z meczu podczas mistrzostw świata we Francji, ostatnich przed drugą wojną światową. Widzimy, jak Hércules w duchu ówczesnego rozumienia piłki nożnej łapie Wilimowskiego wpół i zapaśniczym chwytem rzuca na ziemię. Ezi na filmie pada, wali się na ziemię w trakcie precyzyjnie wykonywanej figury tanecznej, jaką nieczęsto się widuje, godnej ery tanga i charlestona. Pada kilka kroków od bramki, niemal u celu, bo już brał zamach lewą nogą, żeby posłać piłkę do siatki Brazylijczyków, dzięki czemu jego zuchwały taniec, dawno już zabroniony w hitlerowskich Niemczech jako nieprzyzwoity, osiągnął doskonałość w tym ostatnim takcie.

Piłka toczy się prosto pod nogi bramkarza i tak oto brutalny atak środkowego obrońcy niweczy i pozbawia sensu mocny artystyczny gest. W tym tkwi istota piłki nożnej. W tej brutalności środkowego obrońcy, a nie w sztuce Ernesta Wilimowskiego. Dawid nigdy nie zobaczy kadru z tą sceną. Upadek piłkarza już zawsze będzie sobie wyobrażał tak, jak zdołał go opisać polski sprawozdawca. Za życia Dawida obraz wciąż jeszcze nie stanie się równie ważny, jak słowo. Zwłaszcza jeśli go nie widać. Wierzy się opowieści, nawet przedstawionej językiem niemych. W tej opowieści Ernest Wilimowski jest bohaterem dwudziestej trzeciej minuty. Wszystko, co ważne, zachowało się w słowach. Słowa pamiętają to, co człowiek zapomina.

Sędzia podyktował jedenastkę. Zapadła straszna cisza, jak zawsze przed wielkim wydarzeniem. Polacy wśród publiczności, tysiące Polaków – więc jednak mniej niż miliony ludzi, które Dawid widzi w wyobraźni – przeważnie emigranci mieszkający we Francji, uciekinierzy przed taką czy inną władzą, przed królami, generałami i prezydentami, zdeklasowana szlachta, anarchiści, komuniści i desperaci wszelkiego rodzaju, zamilkli, nie wiedząc, co robić. Dotychczas śpiewali o Polsce, która wciąż jeszcze nie zginęła, choć samotna i opuszczona stoi w pustce, na ziemi niczyjej, między dwiema oddalonymi od siebie nieczułymi potęgami. A teraz nie wiedzą, co począć, bo do piłki podchodzi zawodnik, który jak Wilimowski z narodowości nie jest Polakiem.

Fryderyk Fritz Scherfke przygotowuje się do wykonania rzutu karnego.Fryderyk_Scherfke Krótko się koncentruje, jakby wciąż jeszcze była to tylko gra. Szybki i zrywny pędzi ku piłce. O czym w tej chwili myśli, czego się boi i czego pragnie poza tym, żeby strzelić gola, nikt się nigdy nie dowie. Chyba i on wkrótce o tym zapomni. Kilka lat później Fritz Scherfke, najbardziej opanowany zawodnik w polskiej reprezentacji, dlatego wybrali go do karnego, z oddaniem będzie służył w niemieckim wojsku. Widzimy go jako kierowcę szefów gestapo, wozi ich czarnym mercedesem z przyciemnionymi szybami po Śląsku, od miasta do miasta, w poufnych misjach, które odbywają się na rozkaz z samego Berlina. To, co robią, jest straszne, tak straszne, że ukrywa się to przed zwykłymi ludźmi, żeby nie stracili wiary w Niemcy, żeby w strachu przed Bogiem się nie zbuntowali, żeby nie zwariowali…

Fritz Scherfke siedzi w samochodzie i drzemie, czekając, aż szefowie wykonają swoją robotę, albo leniwie i obojętnie obserwuje w lusterku wstecznym, jak zabierają długobrodych mężczyzn w czarnych chałatach, ich żony i dzieci, całe rodziny, które straciły prawo do obywatelstwa. Fryderyk, który nazywa się teraz Friedrich, był dobrym człowiekiem, spokojnym i uprzejmym sąsiadem. I nadal jest dobry. Nigdy z własnej woli nie uczestniczyłby w takich okropnościach. Ale Fritz Scherfke jest sportowcem, polskim bohaterem, sąsiadem, który podbiega do piłki, żeby strzelić karnego w meczu z Brazylią, a robi to także w imieniu tych długobrodych ludzi w czarnych chałatach i ich żon w śmiesznych staroświeckich perukach. Tylko co począć, skoro przyszły takie czasy i skoro takie jest prawo? A prawo uchwalają mądrzejsi od nas, myśli Fritz Scherfke, czekając na powrót szefów. Tak samo myślą miliony ludzi. Oni są jednak niewinni, bo w dwudziestej trzeciej, a może już w dwudziestej czwartej minucie meczu z Brazylią nie biegli do piłki, żeby strzelić karnego. Fritza czyni odpowiedzialnym przed historią jego talent piłkarza. Ale on, leniwie patrząc w lusterko wsteczne, wciąż jeszcze tego nie wie. I nigdy się nie dowie. A może Fritz Scherfke pozna prawdę, kiedy go już nie będzie.

Ale to jest inny Fritz Scherfke, który z tym z 5 czerwca 1938 roku ma niewiele wspólnego. W tamtych latach Fritz Scherfke, tak jak Ernest Wilimowski, mówił o sobie, że jeśli chodzi o narodowość, jest Górnoślązakiem – ani Polakiem, ani Niemcem. Albo ściślej, i Polakiem, i Niemcem. Ich rodzinnym językiem był niemiecki, językiem publicznym polski. Między dwoma narodami niejednakowej liczebności, o różnej historii i kulturze, o odmiennych zbiorowych instynktach i narodowych maniach żyli Górnoślązacy, którzy i jednych, i drugich znali od środka, czuli ich. Oni, wśród Polaków Niemcy, wśród Niemców Polacy, byli – w późniejszym rozumieniu – żywą figurą i metaforą tolerancji. Swoimi indywidualnymi losami, ale i wspólną górnośląską tożsamością wrośli między sąsiednie tak różne narody niby jakiś żywy cud. Niby sosny nad Niemieckim Domem, które, wydaje się, wyrastają z nagiej skały bez śladu ziemi i pochylone nad przepaścią wytrzymują każdą burzę i jugo*, jakby żadna ziemska siła nie mogła ich wyrwać. Jak drzewko figowe, które siedemdziesiąt lat później rośnie w kamiennej misie pośrodku ruin hotelu Orion i każdego lata wydaje drobne owoce. Tak będzie dopóty, dopóki trwa pokój.

*Jugo – wiatr północno-wschodni i południowo-wschodni.”

Przekład Magdalena Petryńska


Inne fragmenty „Wilimowskiego” można przeczytać na stronach Nagrody Angelus i czasopisma Radar

1 komentarz

  1. Scherfke był z poznaniakiem, a nie Ślązakiem. Albo jest to źle przetłumaczone.

Możliwość komentowania jest wyłączona.

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading