Zanim usiądę z nią w kawiarni jednego z poznańskich domów handlowych, obserwuję, jak mija wystawę kosmetyków, butik i księgarnię. W kilku krokach symbolicznie pokazuje swoją zawodową drogę: prowadziła hotel i sklep z kosmetykami, była modelką i „twarzą” jednego z poznańskich domów towarowych. Teraz jest pisarką, która za swoją debiutancką książkę „Polichromia” zdobyła najważniejszy laur w dziedzinie kryminału – Nagrodę Wielkiego Kalibru. Odbierała ją zresztą na tej samej gali, gdzie nagrodzono Jo Nesbø.
– Właściwie na tym moglibyśmy skończyć naszą rozmowę – droczę się z Joanną Jodełką, autorką m.in. wydanej w tym roku „Kryminalistki” i czekającej właśnie na wydanie „Wariatki”. – Przecież od razu osiągnęłaś wszystko. Nie straciłaś motywacji?
Joanna Jodełka: Bogu dzięki, że nie straciłam. Może dlatego że nagrody działają na mnie raczej jak marchewka, motywująco.
Przemysław Poznański: A nie przestraszyłaś się, że teraz oczekiwania czytelników i wydawców znacznie wzrosną? To potrafi zablokować pisarza.
– Przyznam, że ja nie do końca zdawałam sobie wtedy sprawę, ile wygrałam. Nie docierało to do mnie. Ta świadomość przyszła później. Poza tym nie było czasu na blokadę i strach, bo miałam już napisaną wtedy drugą książkę. Zdążyłam ją nawet złożyć w wydawnictwie i w zasadzie decyzja: wychodzić w tej sytuacji z kolejną powieścią na rynek czy nie, była już poza mną. I dobrze się stało, bo pisanie – przynajmniej w moim przypadku – uzależniło jak narkotyk. Jak używki. Brakowałoby mi tego.
W „Polichromii” wykorzystałaś wiedzę, zdobytą podczas pisania… pracy magisterskiej na Wydziale Historii Sztuki UAM. Jej tytuł to „Stary kapitularz w Gnieźnie”, a dotyczy symboliki polichromii w gnieźnieńskiej katedrze. Czy to już wtedy, na uczelni, postanowiłaś zostać „kryminalistką”?
– Powieść powstała siedem lat po obronieniu pracy magisterskiej. Sytuacja była więc raczej odwrotna: Gdy nagle, zupełnie znienacka zakiełkowała w mojej głowie myśl, żeby napisać książkę, to naturalne wydało mi się, żeby pisać o czymś, na czym się znam. Wiedziałam, że to będzie kryminał, a wtedy pojawiła się w Polsce powieść Dana Browna „Kod Da Vinci”, obracająca się wokół chrześcijańskiej symboliki. Tak się składało, że i ja byłam specjalistką od kościelnej symboliki, więc decyzja, by wykorzystać wątki z pracy magisterskiej wydała mi się naturalna.
A czemu akurat gatunek kryminału?

– Wydawał mi się prosty w pisaniu. Nie wiedziałam, że są pisarze, którzy unikają tego gatunku, bo nie wiedzą czy na pewno uda im się zachować logiczny ciąg wydarzeń. A ja wiem, dokąd idę i wiem jak mam tam dojść. Przychodzi mi to intuicyjnie. Poza tym przecież to ja wiem kto zabił. Spójrz na „Polichromię”: książkę podzieliłam na trzy części, ustaliłam, ile miejsca i gdzie powinno zająć każde morderstwo. I to się sprawdziło. Dziś ta konstrukcja przychodzi mi już intuicyjnie. Z pisarskiego punktu widzenia powieść obyczajowa byłaby dla mnie jak spacer bez z góry określonego celu. Na razie nie mam pomysłu na taką literaturę, na historię obyczajową, która w sensowny sposób prowadziłaby bohaterów z punktu A do punktu Z. Może to kiedyś się zmieni. A może nie.
„Polichromię” zadedykowałaś swojemu promotorowi.
– Gdy prof. Konstanty Kalinowski zaproponował mi temat, byłam strasznie zła. Nie znałam się na symbolice, pisanie pracy zajęło mi dwa lata i wymagało wielkiego wysiłku. Gdy skończyłam, promotor pochwalił mnie i dodał: „Nie wiadomo, kiedy się to pani przyda”. Wtedy jakoś mnie to stwierdzenie nie przekonało (śmiech).
Od czego zaczynasz pisanie: od wymyślenia intrygi czy raczej od bohatera? W „Polichromii” odpowiedź wydaje się oczywista: od pracy magisterskiej o polichromii, a w kolejnych książkach? I skąd bierzesz swoich bohaterów?
– W przypadku „Polichromii” rzeczywiście bohaterowie pojawili się później, niż intryga. Skąd ich wzięłam? Robiłam w życiu wiele rzeczy, poznałam bardzo wielu ludzi z najróżniejszych branż. Obserwowałam ich. Nie na potrzeby pisania, ale na potrzeby życia. Mam taką cechę, którą wielokrotnie mi wypominano, że staram się ludzi usprawiedliwiać, niezależnie od tego, co robią. Ale dzięki temu, że starałam się ich zrozumieć, byłam potem w stanie zbudować w książkach wiarygodny portret psychologiczny moich bohaterów. Czasem żałuję, że nie zaczęłam pisać za młodu, ale z drugiej strony wcześniej pewnie nie umiałabym stworzyć postaci, które – zdaniem czytelników – są wiarygodne, a nie papierowe.
Jak Magdalena Walichnowska, teoretycznie postać drugoplanowa w „Polichromii”, która – moim zdaniem – „zjadła” głównego bohatera, detektywa Macieja Bartola.
– I to jest właśnie fajne w pisaniu: pisarz panuje nad intrygą i konstrukcją, ale czasem nie jest w stanie zapanować nad postacią. Wymyślasz sobie kogoś, myślisz: fajny, będzie miał wiele do powiedzenia. A tu nagle w pewnym momencie widzisz, że ten bohater nie potrafi się jednak przebić. A z drugiej strony ktoś, kto miał tylko pomagać, wybija się. W pewnym momencie zauważasz, że ma on więcej do powiedzenia, niż byś zakładał. Że szybciej mówi…

Szybciej mówi?
– Pisanie ma wiele wspólnego ze schizofrenią. Kontrolowaną, ale jednak. Wcielasz się w bohaterów, zaczynasz mówić ich głosem, ich frazami. I wtedy zauważasz, że Walichnowska mówi lepiej, szybciej, więcej. Podobnie z trzecioplanową postacią Małgorzatą Barszcz. Wymyśliłam sobie pewnego dnia zdanie: „Małgorzata Barszcz zapomniała ogolić nogi”. Ale gdy wcieliłam się w tę postać – zasadniczą, zamkniętą w sobie – to zdałam sobie sprawę, że ona by tak nigdy nie zrobiła, nie zapomniałaby. Zdałam sobie z ego sprawę, bo pisząc o niej, przestałam nagle myśleć jak ja, a zaczęłam myśleć jak ona. To było lekko przerażające, bo oto postać wywalczyła sobie coś od autora. Oczywiście zapanowałam nad tym, ale zmusiło mnie to do wyjaśnienia okoliczności, w których ta bohaterka ostatecznie jednak nie ogoliła nóg. Wcielanie się w postaci prowadzi mnie jeszcze do jednej konkluzji: czasem nie wiem, kto tak naprawdę pisze dialog w moich książkach, skoro bohater potrafi odpowiedzieć szybciej na zadane pytanie, niż zdołałaby to zrobić autorka. Czyli ja… To kto to robi? Oczywiście dotyczy to tylko naprawdę dobrze wymyślonych postaci.
Skoro już jesteśmy przy różnych sposobach postrzegania rzeczywistości: bohaterkę „Kryminalistki”, swojej najnowszej książki, obdarzyłaś pewnego rodzaju zaburzeniami w postrzeganiu rzeczywistości. A przy tym dałaś jej własne imię, swój zawód i całość napisałaś w pierwszej osobie, tworząc w pewnym sensie kryminał psychologiczny.
– Nie wiem czy z komercyjnego punktu widzenia to dobrze (śmiech). „Polichromia” to był kryminał, „Kryminalistka” to raczej thriller. Tu punktem wyjścia znów była intryga, a więc przypadkowe zabójstwo. Pomyślałam o historii, w której zwyczajny człowiek chce uniknąć odpowiedzialności za swój czyn i przez to wplątuje się w jeszcze większe tarapaty. Sposób narracji przyszedł później. Mając intrygę, uznałam, że skoro bohaterka przyznaje się do zbrodni, to właściwe by było, żeby zrobiła to w pierwszej osobie. A żeby jeszcze bardziej zaangażować czytelnika, dałam jej własne imię i zawód.
„Kryminalistka” będzie miała dalszy ciąg. Nie kusiło cię już wcześniej, by iść w ślady innych autorów kryminałów i stworzyć serię, np. z Magdaleną Walichnowską, swoistym polskim wcieleniem Roberta Langdona?
– Wiele osób mi mówiło, żeby iść tą drogą – powiązać kryminał z moją wiedzą o sztuce. Może po klasycznym kryminale, jakim była „Polichromia”, powinnam rzeczywiście pisać nadal takie właśnie powieści? Wiele osób mówi mi, że „Polichromia” wciąż jest tą z moich książek, która podobała im się najbardziej. Czegoś się dowiedzieli i czegoś nauczyli. Taka wartość dodana. Myślę, że mogłabym takich historyjek napisać jeszcze wiele. Po „Polichromii” przestraszyłam się jednak, że jeśli napiszę kolejną taką samą opowieść, to przy trzeciej wszyscy będą ode mnie oczekiwali znowu podobnej historii. A jakoś tak już ze mną jest, że staram się, by każda następna książka byłą inna. I tak np. „Kryminalistka” jest historią o prawdzie, o punkcie widzenia. Nie chciałam dać się uwięzić gatunkowi i postaciom. Po napisaniu pierwszej powieści poczułam w sobie wolność, radość ze znalezienia hobby z wymyślania i tworzenia niezależnych, niepodobnych do siebie światów. Pisanie dało mi poczucie niezależności. A oto miałabym to teraz stracić? Z powodu czyichś oczekiwań? Nie chciałam. Zbyt to cenne.

Jedno zdaje się twoje książki łączyć: po Walichnowskiej w „Polichromii” dałaś nam w „Grzechotce” Weronikę Król, psycholożkę, współpracują z policją, w „Kamyku” istotną bohaterką jest niewidoma dziewczynka, świadek zbrodni, teraz pisarka Joanna. Kobiety. Silne i przebojowe. Faceci są za to najczęściej rozmemłani i maminsynkowaci.
– Takie zarzuty pojawiły się pod adresem bohatera „Polichromii”. Tymczasem nie tak była moja idea, staram się tworzyć ciekawe i przebojowe postaci męskie. Kobietom na przykład bardzo podoba się główna postać policjanta z „Kryminalistki”, może dlatego, że jest czułym kochankiem. Maciej Bartol z „Polichromii” znalazł się po prostu w trudnej sytuacji osobistej i rodzinnej, a przy tym ma przebojową matkę, która wychowywała go samotnie. Takich mężczyzn jest wielu. Może ważenie pewnej miękkości mężczyzn bierze się z tego, że mamy do czynienia z kryminałem, a ten przyzwyczaił nas do bardzo twardych bohaterów, nieprzejednanych, oczywiście z problemami, najlepiej alkoholików i do tego w separacji z rodziną. Ja pokazuję zwykłych ludzi, a nie supermenów. Bo supermanów nie ma. Podczas ostatnich Warszawskich Targów Książki w kolejce do Philippa Zimbardo, po jego książkę o kryzysie męskości [Philip G. Zimbardo, Nikita Coulombe, „Gdzie ci mężczyźni?”, PWN 2015 – red.] ustawiła się kolejka na dwie godziny stania, wcale nie złożona tylko z kobiet. Może przewidziałam pięć lat temu, tworząc Bartola, pewne zjawisko? To nie był mój cel, ale może książka stała się lustrem, które odzwierciedla prawdę? Mężczyźni są słabsi – ze statystyk wynika, że w Polsce pięć razy więcej mężczyzn, niż kobiet, popełnia co roku samobójstwa. O tym w mediach się nie mówi, choć jesteśmy pod tym względem krajem wyjątkowym. Może faceci nie radzą sobie ze zbyt wysokimi wymaganiami ze strony kobiet? Ale dlaczego akurat tu? Temat na dłuższą rozmowę.
Jednym z twoich literackich eksperymentów jest powieść „Ars Dragonia”. Powieść fantasy. Skąd pomysł na taki skok w zupełnie inny gatunek?
– U źródeł tej powieści leży fascynacja poznańską secesją. Bardzo chciałam, żeby została ona zauważona, żeby przechodnie zadzierali głowy i szukali tych wszystkich smoków, wyłaniających się z elewacji. Poza tym, jak w tym mieście nie skusić się i nie napisać fantasy? Już kilka lat z rzędu mamy Pyrkon (ja jestem na nim od początku). To wielkie święto dla ludzi z wyobraźnią. Serce mi się raduje, gdy widzę, że jest ich taka rzesza! Oprócz tego mamy koleją z rzędu edycję konkursu na opowiadanie fantastyczne z Poznaniem w tle, organizowane przez Wydawnictwo Miejskie Posnania. Tym razem temat to ANTYMIASTO . Jestem przewodniczącą jury i już czekam na koniec stycznia, gdy zacznę czytać te fantastyczne historie… A może antyhistorie.
Eksperymentujesz też w życiu: prowadziłaś hotel, restaurację, sklep z afrodyzjakami i kosmetykami „Zapach kobiety”, byłaś „twarzą” jednego z poznańskich domów towarowych. Szukałaś swojego miejsca?
– Do tego katalogu dodam też, że jestem ekspertem w dziedzinie wyceny nieruchomości zabytkowych (śmiech). Tak wyszło, zwykła życiowa kolej rzeczy. Szukać tak naprawdę zaczęłam dopiero w wieku trzydziestu pięciu lat. I znalazłam pisarstwo. Literatura uporządkowała moje życie. Dała mi nowych znajomych, inaczej ułożyła kalendarz. Nie przynosi może niesamowitych pieniędzy, ale daje niezrównaną satysfakcję. Choć wcale nie wykluczam, że za dziesięć lat pojawi się coś, co zafascynuje mnie bardziej. Może się okaże, że jestem stworzona do malowania porcelany.
W „Kryminalistce” po raz pierwszy porzuciłaś Poznań, jako miejsce akcji.
– Drugim, obok Poznania, naturalnym miejscem dla mnie są mojej rodzinne Siedlce, gdzie mieszka moja mama i siostra. Tym razem to miejsce idealnie pasowało mi do fabuły. Mętlik w głowie bohaterki zdecydowanie lepiej wpisywał się w chaszcze nad Bugiem, w tę dziką rzekę, niż w ulicę Roosevelta w Poznaniu. To był naturalny wybór. W „Wariatce” miejsce osadzenia fabuły jest zupełnie inne, ale nie chcę za wiele zdradzać (Joanna Jodełka rozgląda się tajemniczo wokół siebie). Powiem tylko, że większość akcji rozgrywa się w galerii handlowej.

Pytam o Poznań, bo dotychczas chętnie umieszczałaś tu akcje swoich książek. Jesteś jedną z naprawdę licznego grona pisarzy, autorów kryminałów, którzy tworzą w Poznaniu i opisują go na kartach swoich książek. A jednak Poznań nie kojarzy się w Polsce z kryminałem. Z czego to wynika?
– Mam nadzieję, że wynikało… Przede wszystkim ze sposobu myślenia poprzednich władz miasta. Często powtarzany wtedy dowcip brzmiał: w Poznaniu chętnie promuje się pisarzy… pod warunkiem, ze pisarz jest deweloperem. Liczył się może jeszcze lokalny klub sportowy. Mam nadzieję, że dziś specjaliści od strategii promocyjnych miasta wezmą pod uwagę również lokalnych „kryminalistów”. Nie kosztują tyle co spoty telewizyjne, a wdrukowują w głowę czytelnikom z całej Polski klimat, topografię, gwarę a nawet smaki Poznania. Gwarantuję , że wrażenia z przeczytania książek Ryszarda Ćwirleja, Piotra Bojarskiego, Roberta Ziółkowskiego czy Joanny Opiat-Bojarskiej, a także – mam nadzieję – moich, zostają w pamięci znacznie dłużej niż kilkusekundowe filmiki promocyjne za wiele milionów. Wiedzą to Skandynawowie i Niemcy. Tam każde miasteczko chce mieć lokalny kryminał… W Szwecji to pewnie i każda wieś. Powinniśmy brać z nich przykład. Dzisiaj, umiejscawiając akcję w Poznaniu, rozsławiamy całe miasto, jak niegdyś Małgorzata Musierowicz rozsławiła Jeżyce. Mam nadzieję, że ktoś to doceni. Może pierwszą jaskółką był festiwal Granda, który na kilka dni uczynił nasze miasto stolicą kryminału?
Sama też w wakacje zorganizowałaś mini-festiwal „Morderstwo w Czarnym Kocie” – spotkania z największymi autorami kryminałów w kraju, wspólne pisanie opowiadania wraz z czytelnikami. Nie czekasz na zmianę polityki miasta, tylko działasz.

– Jestem przeszczęśliwa, bo wyszło naprawdę ciekawe wydarzenie. A początkowo chodziło mi tylko o to, żeby po skończeniu „Wariatki” wyjść trochę do ludzi, stanąć w winiarni mojego znajomego za barem, odreagować. Ale właściciel Winiarni „Pod Czarnym Kotem”, Marcin Kubiak, zaproponował, bym zaprosiła do Poznania autorów kryminałów. Nie chcieliśmy jednak organizować tradycyjnych wieczorów autorskich i tak zrodził się pomysł interaktywnej zabawy, w której zaproszeni pisarze tworzą wraz z czytelnikami opowiadanie, przy czym każdy kolejny autor musi dodać swoje trzy grosze do tego, co już powstało. To też pokazuje jak fajnym i zwartym środowiskiem jest grono „kryminalistów”, bo nikt mi nie odmówił, do ustalenia pozostały tylko terminy. „Jodełka, dla ciebie przyjadę”, słyszałam za każdym razem. Bonda, Ćwirlej, Czubaj, Severski, Krajewski, Dehnel z Tarczyńskim, Grzegorzewska… Przychodziło po sto osób. Wielu się mocno angażowało, dobrze się przy tym bawiąc. Byłam dumna i z pisarzy, i z poznaniaków.
Jak wspomniałaś, myśl o zostaniu pisarką przyszła do ciebie późno, wiele lat po ukończeniu studiów. Co było tym impulsem do wybrania takiej właśnie drogi?
– Nie mam pojęcia. Skończyłam trzydzieści pięć lat i szukałam jakiegoś hobby, jakiegoś sposobu na zmianę w życiu. To był tak moment, gdy wszystko mnie nudziło, było niefajne i nie pozwalało znaleźć swojego miejsca w świecie. Zadałam sobie wtedy filozoficzne pytanie, rodem z filmu „Chłopaki nie płaczą”: Co ja tak naprawdę potrafię lubię robić? I przypomniałam sobie, że przyjemność sprawiało mi w liceum pisanie wypracowań. I postanowiłam to robić.
Lubiłaś pisanie wypracowań? A nie wierszy?
- Jako nastolatka nie napisałam nigdy żadnego opowiadania ani wiersza! Za to uwielbiałam ten moment, gdy dostawałam temat wpracowania i zaczynałam się zastanawiać jak do tego podejść, jak ugryźć to, najlepiej w nieoczywisty sposób, od innej strony. I tak mi zostało: do tej pory lubię obmyślać. Za to nie lubię już pisać.
To mówi pisarka?
– Tak, pisanie nie sprawia mi przyjemności. Ale mówię o samym żmudnym procesie wklepywania do komputera literek. To dla mnie czysto fizyczna praca od godziny do godziny.
Tak właśnie pracujesz? Wstajesz, siadasz do komputera i kilka godzin piszesz?
– Tak. Nie ma u mnie jakiegoś pisania w amoku, doraźnie, przy okazji. Jest rytm: piszę od godz. 10 do 14, potem przerwa i znowu od godz. 15 do 18. Raz w tygodniu jakieś wyjście na miasto. I tak przez cały czas. Cisza spokój, izolacja, żadnego odbierania telefonów.

Jak mnich?
– Inaczej się nie da. Nie czekam na natchnienie. Za Picassem powtórzę: „Natchnienie spotyka mnie przy pracy”. Można wpaść na jakieś rozwiązanie, na zaczyn pomysłu, ale to tylko wtedy gdy się wyciszę, usiądę przy biurku i zacznę pracować. Za to potem już nie poprawiam, nie kreślę, nie wyrzucam. Bo całość jest dokładnie przemyślana. Czasem pojawi się jakiś nowy epizod, jak płynąca Bugiem zdechła krowa z „Kryminalistki”, którą umieściłam pod wpływem opowieści znajomego. Zawsze jednak od początku wiem, kto co zrobił, kto odgrywa jaką rolę i jak to się skończy. Mówiąc krótko: wiem, kto zabił. Wyjątkiem był „Kamyk”, gdzie zabiłam w trakcie pisania kogoś, kto w pierwotnej koncepcji nie miał umierać. Ale stało się tak, ponieważ na aukcji dla Ośrodka Wspomagania Dzieci i Rodziny w Kołaczkowie wystawiłam nazwisko mordercy. Wygrał Grabaż z zespołu Strachy na Lachy. Ale już po aukcji jeden ze znajomych zadeklarował przekazanie sporej sumy na ten cel, pod warunkiem, że jedna postać zabije drugą. Nie miałam wyjścia, musiałam zmienić element fabuły. W tym jednym przypadku okazałam się autorką sprzedajnej literatury.
Deklaracja „nie lubię już pisać” nie oznacza jednak, że kończysz z pisarstwem?
– Nie. Ja uwielbiam wymyślać historie. Chciałabym tylko, żeby to, co ułożę w głowie szybciej zapisywało się na kartkach. Najlepiej w formacie .pdf na pendrajwie wsadzonym do głowy (śmiech). Wiem przecież dokładnie, co się stanie, nic mnie nie zaskoczy, znam fabułę książki, a muszę ją spisywać słowo po słowie. A jeszcze gorsze jest to, że w trakcie tego żmudnego spisywania już stworzonej książki, do głowy przychodzą mi pomysły na kolejne. I każdy wydaje się lepszy od tego, co akurat piszę.
Z tych pomysłów musisz wybrać potem jeden, któremu poświęcisz co najmniej rok pracy.
– To prawda: wybór tematu to bardzo poważna decyzja, by z masy pomysłów, które mam, wybrać ten, któremu chcę ten rok, co najmniej rok, poświęcić. Tak było, gdy siadłam do pisania kolejnej części „Kryminalistki”. Nie miałam początkowo w ogóle w planach tej książki, bo zakończenie poprzedniej, choć może uchodzić za otwarte, w moim przekonaniu zamykało tę konkretną opowieść. Przede wszystkim miałam przekonanie, że nie da się już powtórzyć tej samej narracji. Ale się dało. Może nie tyle powtórzyć, co znaleźć inną, ale równie ciekawą. „Wariatka” ukaże się w marcu. I mam już pomysł na część trzecią. Co nie znaczy, że zrobię sobie przerwy. Mam co najmniej trzy, cztery inne pomysły, które czekają w kolejce. Podjęcie decyzji, który z nich wybrać, jest faktycznie trudne.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Zdjęcia Karolina Sikorska
*Joanna Jodełka, pisarka, scenarzystka, z wykształcenia historyk sztuki. Urodzona w Siedlcach, mieszka w Poznaniu. Autorka „Polichromii. Zbrodni o stu twarzach”, za którą otrzymała prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru, „Grzechotki”, „Kamyka”, „Kryminalistki” i „Wariatki” (premiera w marcu 2016 r.) oraz powieści fantasy „Ars Dragonia”.
Wykorzystanie zdjęć i tekstu (lub jego fragmentów) tylko po uprzednim uzyskaniu zgody autorów
Fragmenty wywiadu ukazały się także na łamach Gazety Wyborczej Poznań