Opowiedzieć wam swoje życie? Chcecie usłyszeć o dorastaniu na blokowisku, pluciu zimą na domofon i patrzeniu jak ślina zamarznie oraz zabawie w trzech detektywów? A przede wszystkim – chcecie usłyszeć historię pierwszej, a może i ostatniej, wielkiej miłości? Chcesz poznać dziecięce marzenia i dowiedzieć się, co z nich wynikło? To posłuchajcie.
Jacek Sobczyński, rocznik – co ważne, 1985 – nawet przez moment nie obiecuje nam historii o piratach, thrillera, kryminału, wyciskacza łez czy niezwykłej love story. Daje nam za to spowiedź, w której najwięcej jest życia – takiego zwykłego, codziennego, czasem całkiem zbieżnego z naszym życiorysem, a jednak, być może właśnie z tego powodu, fascynującego. W Maćku Ostrowskim, narratorze książki, wielu z nas może przejrzeć się bowiem jak w lustrze, odnajdując swoje własne dziecięce fascynacje i zapomniane smaki czasów transformacji (cola cao, guma shock i crazy). Oczywiście dotyczy to przede wszystkim rówieśników bohatera, czyli pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków. Przede wszystkim, ale nie wyłącznie – niezależnie od roku urodzenia mamy bowiem prawo identyfikować się głównym bohaterem w takich chwilach, jak ta, gdy zaciąga się pierwszym papierosem, ogląda pierwszy film porno czy marzy o zostaniu komiksowym bohaterem, Kapitanem Planetą.
Maciek nie jest ani szczególnym nieudacznikiem, ani supermanem, łatwo się z nim utożsamić („jedynym orężem, którym mógłbym postraszyć wroga, była przeciętność”, przyznaje wiele lat później), podobnie jak z jego kumplem-okularnikiem, maltretowanym psychicznie przez matkę czy ich koleżanką z bloku obok, noszącą niezwykłe imię Izaura (niezwykłe dziś, bo w latach 90., które stanowią jedną z dwóch równorzędnych i czasem przenikających się płaszczyzn fabuły, takie imię miało prawo być na porządku dziennym).
Poznajemy bohatera jako już dwudziestodziewięciolatka na potężnym kacu, jadącego na ślub (czyj?), by jednak szybko cofnąć się do opowieści o mniej lub bardziej sielankowym dzieciństwie na jednym z poznańskich blokowisk. Dzieciństwie, zdawałoby się niezwykłym: z tajemniczymi postaciami Żyda i Łubota, osiedlowymi śledztwami, tajemniczym tunelem pełnym (ponoć) wymarzonych magnetowidów, pierwszymi aktami bohaterstwa i pierwszymi fascynacjami tym, co dotąd nieodkryte.
Ale według mnie nie o tym jest ta książka. Dla mnie zaczyna się ona tak naprawdę w chwili, gdy odnajdujemy Maćka w Warszawie, na słabo opłacanym stanowisku data base managera (brzmi lepiej, niż praca, która się za tym kryje). Bo to właśnie w tym momencie dostajemy najbardziej gorzki – choć nakreślony z humorem – portret pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków, a więc osób, którym z racji dorastania w latach ustrojowego i gospodarczego przełomu wydawało się, że wszystko jest możliwe.
Może zresztą było, ale nawet ci, którym udało się z szansy skorzystać, nie znajdują u Sobczyńskiego spełnienia. I ten, który zbił fortunę, zostając informatykiem, i ten, który z dnia na dzień zostaje bezrobotnym bez szans na znalezienie pracy, i ta, która przez pewien czas nawet spełnia swoje marzenia z dzieciństwa: wszyscy w pewnym momencie dość boleśnie muszą skonfrontować rzeczywistość z marzeniami. Superbohater ląduje za marna pensję w korporacji, nieudacznik wpada w sidła zachłannej kobiety, miłość musi zmienić się w rozstanie, albo przyjaźń. Główny bohater namiętnie słucha w dzieciństwie zespołu Rage Against the Machine. Ale w życiu dorosłym mowy o żadnej wściekłości nie ma, jest zgoda na rolę trybiku w maszynie.
Oczywiście bohaterowie mogą zawsze cofnąć się pamięcią do swego dzieciństwa, pełnego niezwykłych zdarzeń. Gorzej, że zaprowadzi ich to niechybnie do konkluzji, że cała ta wspominana z sentymentem niezwykłość zbudowana była z ich wyobraźni. Tej dziecięcej, a więc nie do odzyskania.
Jacek Sobczyński, Nie rozumiemy się bez słów
Instytut Wydawniczy Latarnik 2014