Jak przystało na dobrą powieść sensacyjną, szybko okazuje się, że nic nie jest takie, jak się zdawało, a bohaterowie zmuszeni są stawić czoła realnemu niebezpieczeństwu.
Zaczyna się jak w rasowym thrillerze, a dalej jest tylko lepiej. „Bezcenny” Zygmunta Miłoszewskiego to książka, do której można mieć tu i ówdzie zastrzeżenia, ale żadna krytyka nie zmieni faktu, że mamy do czynienia z powieścią tak wciągającą jak tatrzańska lawina. Lawina, którą przywołuję tu, rzecz jasna, nieprzypadkowo, bo odgrywa w powieści niebagatelną rolę.
„Bezcenny” długo się rozkręca, chwilami miałem wrażenie, że zbyt długo, nawet jeśli nie ma w owym megawstępie wątku zbędnego. Oto rok 1945 r. Pracujący w tatrzańskim schronisku chłopak rodem z Poznania otrzymuje niespodziewanie polecenie od niemieckiego oficera, by przekazał powierzony mu skarb polskim władzom w Londynie. Oto czasy współczesne i informacja o planowanym zamachu na kolejkę linową na Kasprowy Wierch. Tu poznajemy dwójkę bohaterów – przymierzającego się właśnie do przejścia na emeryturę oficera polskiego wywiadu oraz terrorystę z Hongkongu, a wydarzenia, których świadkami się stajemy, okazują się ostatecznie bardziej istotne dla fabuły, niż zdawałoby się z początku. Nagły przeskok i oto poznajemy lubującego się w luksusie cynicznego marszanda, który szantażem wymusza na niemieckim koledze oddanie Polsce jednego z zagrabionych podczas wojny dzieł sztuki.
I jeszcze jedna opowieść, zanim fabuła na dobre się rozkręci – historyczka sztuki i urzędniczka MSZ, zajmująca się zawodowo odzyskiwaniem skarbów narodowych zostaje wezwana do premiera. Nazywa się Zofia Lorentz i otrzymuje od szefa rządu i ministra kultury zadanie: ma odzyskać (a w zasadzie ukraść) „Portret młodzieńca” Rafaela – obraz zaginiony podczas wojny i cudownie odnaleziony w jednej z willi na terenie USA. Do pomocy dostaje znanych nam już bohaterów: oficera wywiadu i cynicznego marszanda, a także pewną szwedzką złodziejkę dzieł sztuki. Dopiero w tym momencie książka zaczyna się naprawdę.
Jak przystało na dobrą powieść sensacyjną, szybko okazuje się, że nic nie jest takie, jak się zdawało, a bohaterowie zmuszeni są stawić czoła realnemu niebezpieczeństwu. Dlaczego ktoś chce ich zabić? Kto boi się odnalezienia obrazu Rafaela i czy na pewno chodzi tylko o obraz?
Książka Miłoszewskiego momentami staje się nachalną publicystyką (rząd, a już minister kultury to nowe wcielenia Nikodema Dyzmy, Warszawa to podróbka europejskiego miasta), ma też słabsze momenty, wynikające z chęci popisania się przez autora wiedzą (tu, podobnie jak u Zbigniewa Nienackiego w książkach o przygodach Pana Samochodzika, postacie raczą nas co rusz nieco zbyt długimi wykładami o historii sztuki i losach zaginionych dzieł). Jest też opowieść o bractwie poszukiwaczy Bursztynowej Komnaty, niepotrzebna, bo nic nie wnosi do fabuły.
To wszystko jednak w ostatecznej ocenie książki nie ma znaczenia, bo w swoim gatunku to towar na polskim gruncie prawdziwie „bezcenny”, nie tylko wytrzymujący porównanie z powieściami Dana Browna, ale nawet niektóre z nich (jak choćby „Zaginiony symbol”) zdecydowanie przewyższający. To także powieść z pewnością lepsza od większości tego, co napisał Tom Clancy (którego zresztą autor przywołuje w wypowiedzi jednego z bohaterów).
Lekko zgrzyta zakończenie, które dość niespodziewanie wprowadza nas w rzeczywistość rodem nie tylko z teorii spiskowych, ale też z powieści political fiction. Tak jakby autor obawiał się, że tajemnica zaginionego obrazu to za mało dla współczesnego czytelnika. Można jednak takie zakończenie odczytać (i tak chcę je odczytywać) jako mrugnięcie okiem do czytającego, a może raczej jako uśmiech niczym z „Portretu młodzieńca” – tajemniczy i przekorny.
Zygmunt Miłoszewski, Bezcenny
Wydawnictwo W.A.B. 2013