Może to dziwnie zabrzmi, ale niektórzy, co mnie bliżej znają, nazywają mnie pół żartem, pół serio gadżeciarzem. Brzmi to jak afront. Oczywiście nie jest to żaden afront, raczej wypowiedziana z przymrużeniem oka uwaga na temat mojego dziwnie konsekwentnego, materialistycznego przywiązania do ułatwiania sobie życia za pomocą pewnych przydanych artefaktów, że tak się wyrażę – pisze w kwietniowym felietonie Dawid Kornaga.

Zazdroszczę dzieciakom urodzonym w epoce smartfonów. Ale też dzieciakom z doby komórek. Lata 90., Nirvana, stacja VIVA, Scooter, Mr. President, DJ Bobo (żyje?), Love Parade i właśnie pierwsze komórki, które można było włożyć do kieszeni i być dostępnym, kiedy się tylko chciało. Dla mnie wówczas to było marzenie, ponieważ tak się słabo złożyło, kiedy wyjechałem na studia, że w wynajmowanym z kolegą mieszkaniu właściciel nie zainstalował telefonu stacjonarnego. To był koszmar komunikacyjny, czułem się wykluczony z „sociali” telefonicznych ze znajomymi z wydziału. Nie mogłem w dowolnej chwili skontaktować się z rodziną czy załatwić jakichś spraw. Nawet nie proponowałem nowo poznanej dziewczynie, by dała mi numer telefonu. Wstydziłem się. W niezbędnych przypadkach musiała wystarczyć karta telefoniczna i budki, ich szukanie między blokami jak Pokemonów, czekanie, aż ktoś skończy rozmawiać. Albo czyjś pełen wyrzutu wzrok na moich plecach, gdy przedłużała mi się rozmowa. W ogóle przecież nie było żadnych widełek czasowych do konwersacji! A jednak. Raz jakaś grupa młodocianych bandytów ukradła mi kartę, dobrze, że nie skończyło się zglanowaniem w bonusie.
Jak tylko pojawiły się pagery, natychmiast taki zakupiłem. Nie zmieniło to jednak wygody komunikacji – nadal trzeba było szukać wolnych budek na mieście. Dopiero kiedy weszły na rynek Plus i Era GSM, zaczęło się komórkowe szaleństwo. Żeby korzystać z sieci, trzeba było mieć zaświadczenie o dochodach albo świadectwo pracy, już nie pamiętam. Nie miałem takiego, ja student dzienny. Znajomy rodziny poświęcił się i wziął na siebie mój numer, który mam do dzisiaj. Połączenia były niewyobrażalnie wysokie, ale i tak z dumą nosiłem jako pierwszy na wydziale telefon marki Hagenuk (to skrót, jak wybadałem, od niemieckiego przedsiębiorstwa Hanseatische Apparatebaugesellschaft ehemals Neufeldt und Kuhnke). Potem pojawiał się słynna Nokia 3310.
Jak tylko pojawiły się pagery, natychmiast taki zakupiłem. Nie zmieniło to jednak wygody komunikacji – nadal trzeba było szukać wolnych budek na mieście. Dopiero kiedy weszły na rynek Plus i Era GSM, zaczęło się komórkowe szaleństwo. Żeby korzystać z sieci, trzeba było mieć zaświadczenie o dochodach albo świadectwo pracy, już nie pamiętam. Nie miałem takiego, ja student dzienny.
Więc już wtedy byłem „gadżeciarzem”. Z przymusu, bo – dziś w głowę się stukniecie – posiadanie telefonu komórkowego odbierane było jako coś „na pokaz”, że spokojnie można się bez niego obyć, słyszałem to często. Te prawdy o życiu wypowiadali jednak szczęśliwi posiadacze aparatu stacjonarnego, który z kolei był dosłownie poza moim zasięgiem.
Jak widać, po byciu wykluczonym rozsmakowałem się w byciu dostępnym, obeznanym, łaknącym nowinek, które w efekcie więcej pomagają niż szkodzą. Podobnie było z pierwszym komputerem. Długo go nie miałem z różnych powodów, a miał na przykład mój młodszy brat. Wydawałem się przy nim prawdziwym oldskulem, który nie tak dawno operował jedynie na maszynie do pisania (co prawda rewolucyjny wynalazek, ale pasujący do XIX wieku), a jak nieco rozbestwił się na pisaniu na klawiaturze, to przez przypadek czy z niewiedzy skasował sześciostronicowe opowiadanie bezpowrotnie! Nie mogłem tak żyć, w oczekiwaniu, że inni mnie czegoś nauczą, wziąłem sprawy w swoje ręce. To również mnie zmobilizowało, by za pierwsze pieniądze, takie już poważne, kupić sobie laptop. A kosztował tyle, ile dziś na przykład najnowszy MacBook Air z procesorem M2. Był czarny, ciężki, powolny. Ale sporo tekstów udało się na nim stworzyć.
Potem przyszła lawina nowości, każda z nich wydawała mi się absolutnie niezbędna. Zwłaszcza do rozwoju osobistego. Pierwszy czytnik do książek, pierwsze głośniki bluetooth, a po drodze pierwszy iPhone i długa droga do przekonania się, że jednak płacąc więcej będę miał więcej, wybierając produkty z nadgryzionym jabłkiem. Pierwszy iPad już drugiej generacji, następnie trzeciej. Nie żałowałem na nowinki poza telewizorami, bo po prostu linearne oglądanie telewizji nigdy mi nie podchodziło. Dziś korzystam ze Smart TV jako hubu do odpalania interesujących mnie treści, rodzaj ekranu, kina domowego. To są jednak „podstawy” bycia gadżeciarzem, a tak naprawdę zwyczajnym człowiekiem swoich czasów w Europie Środkowo-Wschodniej.
Więc już wtedy byłem „gadżeciarzem”. Z przymusu, bo – dziś w głowę się stukniecie – posiadanie telefonu komórkowego odbierane było jako coś „na pokaz”, że spokojnie można się bez niego obyć, słyszałem to często. Te prawdy o życiu wypowiadali jednak szczęśliwi posiadacze aparatu stacjonarnego, który z kolei był dosłownie poza moim zasięgiem.
Łatki gadżeciarza przyklejały się do mnie stopniowo w miarę odkrywania rzeczy właśnie usprawniających życie. Małe przenośne wiatraczki na upały, które można zmieścić w kieszonce spodenek. Stacje pogodowe. Przeróżne wymyślne podstawki na smartfony, laptopy czy tablety. Ładowarki indukcyjne. Mobilne rozkładane klawiatury, dzięki którym można odpisywać via smartfon, bez rezygnowania kosztem szybkości ze znaków diakrytycznych. Powerbanki. Słuchawki bezprzewodowe, niby nic, ale jedne do biegania, drugie do słuchania, trzecie do rozmawiania. Wszechstronna pompka, która da radę i oponie, i małej piłeczce z malutką dziurką. Lampy solarne o różnym zastosowaniu. I inne.
Może to dziwnie zabrzmi, ale to wszystko przydaje się na co dzień. Nie posiadam żadnej rzeczy, która leży nieużywana, niepotrzebna, zapomniana.