Nowe wydanie „Pianistki” autorstwa laureatki literackiej Nagrody Nobla Elfriede Jelinek już w księgarniach. Publikujemy fragment głośnej i wciąż kontrowersyjnej powieści.
Erika, prawie czterdziestoletnia niespełniona artystka, mieszka z demoniczną matką, od której jest uzależniona psychicznie. Wychowana bez ojca i w izolacji od męskiego towarzystwa, kobieta nie radzi sobie z własną seksualnością. Czy młody mężczyzna, który pojawi się w życiu Eriki, przerwie destrukcyjny związek matki i córki?

Lekki werniks łez błyszczy na JEJ twarzy, którą teraz unosi, aby spojrzeć w roześmianą maskę, która o mało nie pęka w szwach. Ten łobuz naprawdę zrobił, co chciał, i bardzo się cieszy ze swego zwycięstwa. Zostaje wgnieciona w murawę hali. Matka podnosi krzyk, jak można na oczach wiejskiej młodzieży tak traktować jej dziecko, jej utalentowaną córkę, którą wszyscy podziwiają. Czerwony pakiecik pełen genitaliów rozkołysał się, krąży uwodzicielsko przed JEJ oczami. Należy do uwodziciela, któremu żadna się nie oprze. Na króciusieńką chwilę przytula się do niego policzkiem. Sama nie wie dlaczego. Pragnie raz tylko to poczuć, jeden jedyny raz chce dotknąć wargami tej błyszczącej choinkowej bombki. Przez krótką chwilę to ONA jest odbiorczynią tego pakieciku. Przesuwa po nim wargami, a może to była broda? I znowu był to jej własny, samodzielny zamiar. Urwis nie zdaje sobie sprawy, że wywołał kamienną lawinę u kuzynki. Ona patrzy i patrzy. Paczuszkę umieszczono przed nią jak preparat pod mikroskopem. Niechby ta chwila trochę potrwała, bo tak jest piękna.
Nikt nic nie zauważył, wszyscy skupili się wokół prowiantu. Urwis natychmiast puszcza JĄ i tanecznie odstępuje o krok. Ze względu na okoliczności odpada dzisiaj całowanie stóp, którym zazwyczaj kończy się całe ćwiczenie. Urwis wykonuje parę sprężystych ruchów, aby się rozluźnić, nieco skonfundowany skacze w górę i wybuchając śmiechem, sadzi przed siebie wielkimi susami. Połyka go łąka – panie wołają na posiłek. Urwis odleciał, wyskoczył z gniazda. Nic nie mówi. Zaraz zniknie całkiem, a paru kolegów ochoczo pędzi za nim. Rozpoczyna się dziki pościg. Pod swoją nieobecność Urwis otrzymuje od matki dobroduszną połajankę za swoje wariactwa. Matka gotowała z wielkim mozołem, a teraz została na lodzie.
Metal wrzyna się w ciało jak w masło. Przez moment w zamkniętej wcześniej tkance zieje szpara jak w skrzynce pocztowej, potem z trudem utrzymywana w ryzach krew tryska zza przeszkody. W sumie są cztery cięcia. To wystarczy, inaczej się wykrwawi.
Urwis pojawia się z powrotem dopiero znacznie, znacznie później. Wszędzie już wieczorna cisza, tylko nad strumieniem słowik. Wszyscy grają w karty na werandzie. Na wpół ogłupiałe ćmy trzepocą wokół naftowej lampy. JEJ nie przyciąga żaden świetlisty krąg. ONA siedzi samotnie w swoim pokoju, oddzielona od tłumu, który o niej zapomniał, ponieważ tak niewiele waży. Nie odciska się na nikim. Z wielowarstwowego pakietu starannie odwija jedną żyletkę. Zawsze ma ją przy sobie, gdziekolwiek jest. Żyletka śmieje się do niej jak oblubieniec do oblubienicy. ONA ostrożnie próbuje ostrza – ostre jak brzytwa. Potem kilkakrotnie wciska żyletkę głęboko w grzbiet dłoni, ale przecież nie na tyle głęboko, aby uszkodzić ścięgna. W ogóle nic nie boli. Metal wrzyna się w ciało jak w masło. Przez moment w zamkniętej wcześniej tkance zieje szpara jak w skrzynce pocztowej, potem z trudem utrzymywana w ryzach krew tryska zza przeszkody. W sumie są cztery cięcia. To wystarczy, inaczej się wykrwawi. Żyletka zostaje wytarta i zapakowana. Przez cały czas jasnoczerwona krew płynie i kapie z ran, brudząc wszystko na swej drodze. Płynie ciepło i bezgłośnie i całkiem przyjemnie. Jest tak bardzo płynna. Płynie bez ustanku. Barwi wszystko na czerwono. Cztery przecięcia, z których wypływa nieprzerwanie. Na podłodze, a także na pościeli cztery cieniutkie strumyczki łączą się w rwącą rzekę. Śladem moich łez podążaj, strumyk przyjmie ciebie wnet. Tworzy się niewielka kałuża. A krew płynie dalej. Płynie i płynie, i płynie, i płynie.
Jak zwykle schludnie ubrana pani nauczycielka Erika bez żalu opuszcza już na dziś miejsce swej muzycznej działalności. Jej niepostrzeżonemu odejściu towarzyszą dźwięki rogów i puzonów oraz pojedynczy trel skrzypiec wydobywające się przez okna. Jako akompaniament. Erika ledwie dotyka stopni schodów. Dziś matka nie czeka na nią. Erika zdecydowanie natychmiast rusza w drogę, którą zdążyła już odbyć wcześniej kilkakrotnie. Nie jest to zwykła droga do domu, może jakiś wspaniały wilk, zły wilk, stoi oparty o słup telegraficzny, wydłubując sobie spomiędzy zębów resztki mięsa po ostatniej ofierze. Erika chciałaby dokonać jakiegoś milowego kroku w swoim dość monotonnym, było nie było, życiu i zaprosić wilka spojrzeniem. Ujrzy go już z daleka, z daleka usłyszy rozdzieranie materiału i pękanie skóry. Potem zrobi się późny wieczór. Z mgły muzycznych półprawd wyłoni się przeżycie. Erika pilnie stawia stopy.
Erika zdecydowanie natychmiast rusza w drogę, którą zdążyła już odbyć wcześniej kilkakrotnie. Nie jest to zwykła droga do domu, może jakiś wspaniały wilk, zły wilk, stoi oparty o słup telegraficzny, wydłubując sobie spomiędzy zębów resztki mięsa po ostatniej ofierze.
Otwierają się wąwozy ulic, by potem znów się zamknąć, ponieważ Erika nie decyduje się w nie wkroczyć. Patrzy tylko nieruchomo przed siebie, gdy jakiś mężczyzna przypadkiem puści do niej oko. To nie wilk, a jej płeć nie rozwiera się zapraszająco, lecz zakorkowuje na mur. Jak wielka gołębica Erika szarpie głową w bok, tak że mężczyzna od razu odchodzi, nie zatrzymując się dłużej. Jest zaszokowany osunięciem się ziemi, jakie spowodował. Pomysł, by tę kobietę osłonić lub nakłonić, wybija sobie z głowy. Erika ściąga twarz w arogancką minę; nos, usta – wszystko to razem tworzy wskazującą kierunek strzałę, która przeorując wszystko, co przed nią, ma informować: wszystko idzie do przodu. Banda wyrostków rzuca jakąś pogardliwą uwagę na temat damy Eriki. Nie wiedzą, że mają do czynienia z panią profesor, i nie okazują szacunku. Plisowana spódnica w kratkę zakrywa dokładnie kolana Eriki, ani o milimetr nad, ani na milimetr pod. Do tego jedwabna koszulowa bluzka, która, jeśli idzie o rozmiar, okrywa dokładnie tułów Eriki. Teczka z nutami jak zwykle ściśnięta pod pachą, zamek błyskawiczny szczelnie zasunięty. Wszystko, co w Erice ma jakieś zamknięcia, jest zamknięte.
Podjedźmy kawałek tramwajem, który przetransportuje nas na przedmieścia. Bilet trasowany nie jest tam już ważny i Erika musi skasować dodatkowy. Normalnie nigdy tutaj nie jeździ. To okolice, których nie należy odwiedzać, jeśli to nie jest konieczne. Uczniowie także bardzo rzadko stąd pochodzą. Żadna muzyka nie trwa tu dłużej, niż potrzeba na odtworzenie płyty w grającej szafie.
Małe narożne knajpki plują już na chodnik światłami. Na wysepkach światła kłócące się grupki, bo ktoś pozwolił sobie na jakąś niestosowną uwagę. Erika naogląda się wielu rzeczy, których nie zna. Tu i tam słychać zapalane motorowery, albo ich silniki niespodziewanie wypuszczają w powietrze warkotliwe ściegi. Potem motorowery oddalają się pośpiesznie, zupełnie jakby ktoś ich oczekiwał. Na przykład w domu parafialnym, gdzie jest wieczór rozmaitości i skąd natychmiast chcą się pozbyć motorowerzystów, ponieważ zakłócają spokój. Najczęściej na słabiutkim motorku siedzą dwie osoby, żeby maksymalnie wykorzystać miejsce. Nie każdego stać na motorower. Mikroskopijne auta zapełnia się tu, na przedmieściach, do ostatniego miejsca. Niejednokrotnie pośród krewnych siedzi dumnie prababcia, którą właśnie wywożą na spacer na cmentarz.
Plisowana spódnica w kratkę zakrywa dokładnie kolana Eriki, ani o milimetr nad, ani na milimetr pod. Do tego jedwabna koszulowa bluzka, która, jeśli idzie o rozmiar, okrywa dokładnie tułów Eriki. Teczka z nutami jak zwykle ściśnięta pod pachą, zamek błyskawiczny szczelnie zasunięty. Wszystko, co w Erice ma jakieś zamknięcia, jest zamknięte.
Erika wysiada. Odtąd idzie dalej piechotą. Nie patrzy w lewo, nie patrzy w prawo. Pracownicy zamykają wrota supermarketu, przed nimi ostatnie łagodnie pulsujące silniki rozmów gospodyń domowych. Jakiś dyszkant przebija się ponad barytonem, że winogrona były mocno zapleśniałe. Najgorzej z tymi na samym dnie plastikowej torby. Dlatego dzisiaj już ich nie kupiono, o czym na cały głos informuje się zgrzytliwie pozostałych, kupa odpadków składających się z żalów i skarg. Jakaś kasjerka walczy za zamkniętymi szklanymi drzwiami ze swoją maszyną. Za nic nie może znaleźć usterki. Jakieś dziecko na hulajnodze i drugie, biegnące obok i ryczące płaczliwie, że ono też by chciało się przejechać, tak jak mu obiecano. Pierwszy dzieciak ignoruje prośby będącego w gorszej sytuacji kolegi. W innych dzielnicach trudno już dzisiaj o hulajnogę, dziwi się Erika. Ona też kiedyś dostała taką w prezencie i bardzo się z niej cieszyła. Niestety jednak nie wolno jej było na niej jeździć, bo ulica zabija dzieci.
Elfriede Jelinek. Pianistka (Die Klavierspielerin)
Tłumaczenie Ryszard Turczyn
Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 22 lutego 2023
ISBN: 9788366526136