felieton

Literatura albo śmierć | Felieton Dawida Kornagi | #przerwanysenkoragi

PiS albo wolność. Czarnek albo edukacja. Gliński albo kultura. Pegasus albo demokracja. Rosja albo Ukraina. Vega albo Olencki. Wybór jest prosty: druga propozycja zdroworozsądkowo wygrywa. Niekoniecznie jednak w zestawieniu tytułowym. Dlaczego literatura albo śmierć? Otóż nic tak nie przeciwstawia się śmierci, jak właśnie ona. Potrafi ją paradoksalnie oswoić, omamić, uznać za coś w sumie nawet miłego – pisze w swoim styczniowym felietonie Dawid Kornaga.

Dawid Kornaga, fot. Rafał Meszka

Literatura ma też moc sprawczą, że śmierć zdaje się nie istnieć, a jeśli już, to wydaje się taka malutka, skromniutka. Już dawno przezwyciężona. Wreszcie literatura obraża śmierć, odradzając się w ramach sprzeciwu jako krnąbrny storytelling, niekończący się serial o ludzkiej chęci przetrwania. Potrzebny każdej generacji. Uwaga, zaczynam używać wielkich słów, więc odruchowo sięgam po pilota i przewijam ten felieton do spraw mniejszych a ważnych.

Choć sprawy mniejsze wcale nie są mniejsze. To kwestia uznania. Wielkie ruchy sprzeciwu rodzą się w spiętrzeniu drobiazgów. Powstają i rozkwitają pośród roztoczy kurzu historii. Podobnie jest z fabułą. Jest zawsze kwestią uznania, konsekwentnego stylu autora. Fabuła bywa literaturą, natomiast literatura wcale nie potrzebuje aż tak fabuły. Literatura jest niezależna dzięki swojej wszechstronności. To córka kreatywnej poliamorii doznań. Jeśli puści focha, że jednak woli opcję czegoś bardziej wielopoziomowego. Literatura może wszystko. Łącznie z zanegowaniem śmierci. Literatura daje drugie życie. Tworzy życie na innych planetach. Anihiluje Boga, a diabłu daje ogarek. Jeśli to nawet retoryczna ściema, wierzymy literaturze. Bez niej wszystko inne jest jak segregacja śmieci bez śmieci.

To jest właśnie siła literatury. Jest nią również Biblia, cztery sugestywne sezony rozpisane przez czterech charakternych apostołów. Plus dodatki premium typu Apokalipsa św. Jana. Są nią także „blogi” Mahometa zwane Koranem. Konglomeraty opowiadań, jak to człowiek potrzebuje na zawsze boskiego zwierzchnika, ponieważ jest słaby oraz śmiertelny i bezzwłocznie powinien mu się poddać. Trzeba przyznać, że ten rodzaj gatunkowo-religijnej fabuły o zniewoleniu człowieka ma moc i będzie miał chyba przez kolejne generacje.

Literatura może wszystko. Łącznie z zanegowaniem śmierci. Literatura daje drugie życie. Tworzy życie na innych planetach. Anihiluje Boga, a diabłu daje ogarek. Jeśli to nawet retoryczna ściema, wierzymy literaturze. Bez niej wszystko inne jest jak segregacja śmieci bez śmieci.

Literatura to słowo, które było na początku i żeby nie wiadomo co, to ono poprzedza przyszłe doświadczenie. Oczywiście, owo słowo to tylko wyobrażenie ludzi wiary, którzy kochają się w literaturze totalitarnej, mówiącej, że jest tak i tak i nie ma innej opcji. Jak reportaże. Osobiście mam awersję do tak zwanych reportaży (komercyjnie nieuchronnych dla wielu wydawnictw), które w ostatecznym fabularnym rozdaniu okazują się autorską projekcją. Zdają się potrzebne, słuszne i kochane przez wrażliwe czytelnicze duszyczki. W większości bywając środkiem „szczerego” zaangażowania danego autora „w ważne sprawy tego świata”. Na końcu okazują się zajeżdżonym koniem do mety jego sukcesu. Wielu z was zapewne opluje mnie w tej chwili: jak śmiesz negować geniusz wybitnych reportażystów. Odpowiem: nie neguję, jedynie nie podzielam bezinteresowności ich pisaniny. To były i takimi pozostaną – promocje ich ego i remiksy ich przeżyć. Jeśli w miarę udane, tyle dobrego dla satysfakcji czytelników. Kto wie, może reporterzy mają coś z apostołów. Niby o tym, co było, a w rzeczywistości nieźle to wymyślone od A do Z.

Literatura, jeśli na dzień dobry nie głosi definitywnego upadku, nie dołuje nieuleczalną patologią ani zawstydzającymi oczywistościami, potrafi cudownie mieszać w głowie. Każda w miarę dobra książka sprzedaje równie coś dobrego, a więc pozytywnego. Sam niejednokrotnie walczyłem i walczę o uznanie, skazany na paradoksalną porażkę. Bo kto uwierzy, że wcale nie jestem więźniem bezczelnej komercji? Owszem, opowiadam się za tym, żeby literatura jak najbardziej się sprzedawała. Żebym miał z tego korzyści, żeby moi koledzy po piórze obrastali w piórka, bo to się im nie tyle należy, ile naprawdę na to zasługują – dzięki swojemu dorobkowi, talentom i pracowitości.

Literatura, jeśli na dzień dobry nie głosi definitywnego upadku, nie dołuje nieuleczalną patologią ani zawstydzającymi oczywistościami, potrafi cudownie mieszać w głowie. Każda w miarę dobra książka sprzedaje równie coś dobrego, a więc pozytywnego. Sam niejednokrotnie walczyłem i walczę o uznanie, skazany na paradoksalną porażkę. Bo kto uwierzy, że wcale nie jestem więźniem bezczelnej komercji?

Jednocześnie gdzieś tam wiem, a może tylko przeczuwam, że wielu z nas polegnie bez opcji zmartwychwstania. Tylko nieliczni zyskają tak zwaną nieśmiertelność. I to też z terminem przydatności. Choćby popełnili trzydzieści dziewięć książek i więcej. Dziś wystarczy wydać jedną, dobra, dwie albo trzy mocne pozycje, potem już dociskać na zasadzie powtarzalności. Zatem nie ma co dociskać dla chwały nadmiaru. Tym się nie udowodni swojej wielkości. To jak w muzycznym biznesie, dwa mocne tracki mogą się ustawić na wiele lat. ZAIKS-y i te sprawy.

Literatura nie lubi śmierci. Żyje z niej, ale nie lubi. Posila się nią praktycznie w każdej książce. Literatura nie lubi śmierci. Ponieważ ją… kocha. To jej codzienna drama. Codzienne wybory, przez które pozytywnie nastawieni do świata autorzy nagle zaczynają odpływać. Czytelnikom nie zostaje oszczędzone. Literatura nie jest dla mnie tematem do ogarnięcia raz a dobrze i szlus. Jest ogarnianiem bez granic. Jakbyś był Kolumbem, który nigdy nie odkryje dawno już odkrytej Ameryki. Mimo to płynie dalej. Ku wiadomo czemu.  

%d bloggers like this: