Dla książki „Uciec w Himalaje” Anny Kalinowskiej słowem kluczem jest „przebicie”. Autorka opowiada bowiem o ludziach, którzy w epoce pustych półek i reglamentowanego dostępu do paszportów mieli przebicie, by wyrwać się za granicę, a potem – z przebiciem – sprzedać w Polsce przywiezione z Indii czy Singapuru egzotyczne towary. Często po to, by mieć pieniądze na kolejną fascynującą podroż po górskich szczytach.

Czym zatem było owo „przebicie”, dzięki któremu dla wielu Polaków wyjazd poza żelazną kurtynę, z kraju z niewymienialną walutą i reglamentowanymi paszportami, był w ogóle możliwy? Starsi czytelnicy, czyli wszyscy ci, którzy pamiętają jeszcze gospodarkę reglamentowaną, z pewnością wiedzą i nawet jeśli postarali się wyprzeć te wspomnienia, to z całą pewnością sobie je przypomną. Dla wszystkich tych, co mieli tyle szczęścia i przyszli na świat na tyle późno, że epoki centralnego planowania, która de facto była epoką powszechnego niedoboru, po prostu nie mogą pamiętać, będzie to przekraczający barierę czasu wgląd w historię.
„Uciec w Himalaje” to zatem zbiór reportaży autorstwa Anny Kalinowskiej o czasach epoki słusznie minionej, ale wcale nie tak odległej, gdy półki sklepowe świeciły pustkami, a jeśli cokolwiek się na nich pojawiało, to raczej było byle jakie, „popularne”, jak proszek, mydło, papierosy, wyrób czekoladopodobny i wódka, albo było „odrzutem z eksportu”. W tym ostatnim przypadku choć towar z jakiegoś powodu nie trafił za granicę, bo nie spełnił norm lub był w jakiś sposób wybrakowany, i tak jego nabywca mógł uważać się za szczęśliwca.
Te reportaże opowiadają o czasach, gdy wojskowa junta powoli odpuszczała zamordyzm narodowi, kubańskie pomarańcze można było „zdobyć” na Boże Narodzenie, do sklepów ustawiały się kilometrowe kolejki po kawę, gdy akurat ją „rzucili”, a nawet można było wychodzić znajomości i kupić towar spod lady.
W różnych biurach i zakładach pracy, a jeszcze częściej na rynkach i bazarach polskich miast, deficytowe towary z „Zachodu” sprzedawali właśnie ci, którym udało się wyjechać z kraju i je nabyć dokonując wymiany za prawdziwe dewizy. Przy czym ten mityczny „Zachód” był wszędzie indziej, niż w krajach RWPG. W innych „demoludach” (krajach demokracji ludowej) gospodarka oparta na podziale dóbr czyniła podobne spustoszenia.
Wprawdzie nie każda rzecz była w takim samym stopniu niedostępna w Polsce, NRD lub Czechosłowacji, ale brakowało w tym obozie wszystkiego. Przy tym nazwanie grupy państw zależnych od ZSRR „obozem socjalistycznym” miało podwójne znaczenie, a dla mieszkańców tych państw oznaczało zamknięcie i izolację międzynarodową. Najbardziej brakowało więc wolności, swobody przemieszczania się, możliwości podróżowania. A nawet wówczas, gdy udawało się wybłagać upragniony paszport w Wydziale Paszportowym u pracującego tam funkcjonariusza UB, wyjazd z PRL wcale nie był łatwy.
I paradoksalnie, wówczas w sukurs naszym rodakom uparcie przyszedł, a właściwie przyleciał, Aerofłot. To ta linia lotnicza Kraju Rad, a dokładnie jej specjalne bilety grupowe, dały szansę naszym zaradnym rodakom na poznanie świata. I może nie był to „zgniły Zachód”, ale z całą pewnością była to szansa na egzotyczną podróż.
I tu zaczyna się historia spisana, w układających się w zgrabną całość, pięciu reportażach przez Annę Kalinowską. Każda z tych historii, jak zaznacza sama autorka, czerpie z jej osobistych doświadczeń i opisuje zdarzenia, które faktycznie miały miejsce. I choć kreując swoich bohaterów zaczerpnęła z prawdziwych życiorysów, to podkreśliła, że swoje postaci zbudowała raczej z zespołu cech zaczerpniętych z CV wielu różnych osób. A rozpoczyna się ta jej niesamowita przygoda od przypadku. Bo przecież przypadek jest tym, co tworzy najlepsze historię, a najlepsze opowieści zawsze mają w sobie choćby jedno ziarno prawdy.
Ta historia ma zatem swój początek w biurze paszportowym, w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku. Choć może inaczej, początek tej historii leży w bardziej odległych czasach. W tych dniach, gdy autorka, będąca wówczas małą dziewczynką, zauroczona historią i opowieściami podróżników zapragnęła zwiedzać te miejsca, które mogła tylko poznać czytając relacje z wojaży tych globtroterów. Marzenia małej Ani mogłyby pozostać wyłącznie w sferze fantazji i nigdy się nie zrealizować, gdyby nie pewne zaproszenie z dalekiej Ameryki.
To właśnie wówczas, dzięki niespodziewanemu zbiegowi okoliczności, Kalinowska wyjechała z grupą wcześniej nieznanych sobie osób na wyprawę do dalekich Indii i na pierwszy treking w Himalaje. Potem były kolejne wyprawy do Tajlandii, Nepalu, Singapuru, Bangladeszu, znów Indii i Kaszmiru i wyczekiwane wyprawy w najwyższe góry świata. Jednak nie doszłyby do skutku te wszystkie wyjazdy, gdyby nie opisany przez Kalinowską spryt i zaradność naszych rodaków, którzy na przekór władzy postanowili nie tylko udowodnić, że mimo problemów z legalnym nabyciem twardej waluty będzie ich stać na sam wyjazd, ale też w ten sposób wniosą trochę kolorów i smaków w szarą codzienność i tych rodaków, którzy pozostali w kraju.
Pewnie wiele z historii, którymi raczyli swoich krajan uczestnicy tej kompilacji biznesowo-turystycznych wypadów było nieco ubarwionych, ale pozostaje bezsprzecznym faktem, że Polacy skwapliwie skorzystali z nadarzającej się okazji. Oczywiście wielu spośród nich poznawanie obcych kultur kończyło na głównym placu handlowym miasta, do którego udało im się dolecieć. Robili tam mniej lub bardziej udane interesy, sprzedając wszystko co tylko udało im się ze sobą z Polski wywieźć i kupując w tych odległych miejscach bajecznie kolorowe ubrania, egzotyczne przyprawy i, objęte embargiem przywozu do państw komunistycznych, części elektroniczne, z których domorośli inżynierowie konstruowali domowym sposobem komputery osobiste, tzw. „składaki”.
Wszystko byle z odpowiednim „przebiciem” sprzedać na powrót w kraju, co mogło dać środki na kolejny wyjazd i kolejne, mniej lub bardziej udane, transakcje. Okazywało się bowiem, że nawet siermiężne PRL-owskie towary też znajdywały nabywców, a przez to stawały się źródłem cennych dewiz.
Wielu jednak spośród naszych rodaków wchodziło w ten handlowy układ z jeszcze jednego powodu. Dla nich był to jedyny sposób na pozyskanie wystarczających środków na to, by mogli prócz realizacji pasji zwiedzania cudzoziemskich zabytków, urządzać górskie eskapady. Owszem, cieszyli się z udanej sprzedaży towarów przywiezionych z Polski, ale traktowali to raczej jak konieczny element wyjazdu. Coś, bez czego z braku wystarczających pieniędzy nie mogliby po prostu wyprawy kontynuować. Dlatego dobre „przebicie” dawało szansę na lepszy nocleg, smaczniejsze jedzenie i możliwość zwiedzania i wypoczynku, a dla zarażonych bakcylem alpinizmu na spotkanie z ośmiotysięcznikami.
Odpowiednie „przebicie” Annie Kalinowskiej pozwoliło przeżyć i poznać historie, które ułożyły się w niemal oniryczną opowieść o przejażdżce na słoniu w opiekuńczych ramionach polskiego nauczyciela mieszkającego w Delhi, wysłuchać „spowiedzi” współpasażerki i poznać ciemniejszą stronę egzotycznej turystyki, pomóc rezydentowi Aerofłotu, asystować przy dwóch zabiegach medycznych i to w czasie jednego wyjazdu, obchodzić czterdziestkę w „Skierniewicach”, czyli w Singapurze nazywanym tak przez polskich obieżyświatów, robić deal na akcesoriach komputerowych, dowiedzieć się co jedzą nietoperze na pewnej tropikalnej wyspie i co pewien chłopiec robiłby z Wibramami (swoją drogą dopiero z książki dowiedziałem się, że mieliśmy w PRL-u tak dobry obuwniczy produkt narodowy).
Reportaże Kalinowskiej potrafią rozśmieszyć, wprawić w nostalgię, zmusić do refleksji i przywrócić wspomnienia. Są czasami zabawne, czasami rzewne, czasem nieco ckliwe, w taki sposób, gdy mówimy o potrzebie bliskości i miłości. Przede wszystkim jednak są relacją o Polakach żyjących wówczas i pragnących na wiele różnych sposobów poczuć wolność. Taką wolność, która przejawia się naturalną swobodę podróżowania gdzie się chce i kiedy się chce, zwiedzania tego co się chce i uprawiania turystyki w taki sposób, w jaki się chce, ale też takich mniej oczywistych wolności, które składają na pełnię znaczenia tego pojęcia. Bo przecież czymże innym, niż pragnienie wolności były nawet te wyjazdy, które miały cele czysto handlowe, jak nie dążeniem do swobody w wyborze tego, co chce się ubierać, używać i posiadać. To przecież nasi rodacy, którzy wówczas swoje umiłowanie wolności postanowili zrealizować poszukując najlepszego „przebicia” niecałą dekadę później na rozkładanych łóżkach polowych przynieśli do Polski wolny rynek.
„Uciec w Himalaje” jest zatem zbiorem reportaży opartych nie na pamiętnikach pisanych w czasie eskapady, lecz na pamięci autorki. W ten sposób Kalinowska odchodzi od formuły diariusza, a zbliża się do memuaru pisanego jako świadectwo czasów, które minęły i pozostają już tylko w pamięci tych wszystkich, którzy w takich eskapadach brali udział.
Anna Kalinowska, Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenie o wolności
Bellona, Warszawa 2020