artykuł

Przeczytaj fragment „Rodziny” Louise Jensen | Premiera 18 września pod naszym patronatem

„Lęk nigdy tak naprawdę mnie nie opuścił. Czaił się pod skórą i czekał cierpliwie, aż coś go znowu wyzwoli. Czekał na okazję, żeby zaatakować”. Przeczytajcie fragment thrillera psychologicznego autorstwa mistrzyni gatunku Louise Jensen. Powieść ukaże się 18 września nakładem wydawnictwa Burda Książki, pod patronatem zupelnieinnaopowiesc.com.

1.

Wcześniej

LAURA

Lęki. Każdy jakieś ma. Ten pełzający niepokój. Uczucie wstrę- tu wobec czegoś. W moim przypadku chodziło o pająki. Wiele lat temu oglądałam dokument przyrodniczy na temat sidlisza piwnicznego, matryfagicznego gatunku, którego samica wy- zwala w potomstwie instynkt kanibalistyczny i zachęca młode, by ją pożarły. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od ekranu i patrzyłam przez palce na matkę siedzącą w gnieździe, wprawiającą sieć w wibracje i stymulującą potomstwo, które w końcu atakowało ją szaleńczą chmarą. Setki truchtających odnóży. Kły zatapiające się w ciele. Odgłos trawienia samicy przez substancję, która rozpuszcza ją od środka. To wszystko ze mną pozostało. Co takiego musiało opętywać matkę, by poświęcała się w taki sposób? Jak jej młode mogły się zwracać przeciwko niej? Oczywiście było to na długo, zanim sama urodziłam dziecko.

W chwili, gdy ujrzałam Tilly z malutkimi rączkami zaciśniętymi w piąstki i zmrużonymi, nieprzywykłymi do światła  oczami,  bez  zastanowienia  pogrążyłam  się  w  miłości absolutnej. Poczułam gwałtowne pragnienie, by chronić ją przed światem na wszelkie możliwe sposoby. A potrzebowała ochrony. Wiedziałam, ilu krzywd można doznać na tym świecie.

Sama zostałam skrzywdzona.

Jednak tamtego ranka nie miałam pojęcia, jak mogłabym ją ochronić przed zawartością pisma, które właśnie otrzymałam. Odwoziłam ją do szkoły, zaciskając palce na kierownicy, jakby to mogło powstrzymać uczucie, że wszystko wymyka mi się spod kontroli. Bezskutecznie.

„Co robić?”

Wcisnęłam swoje rdzewiejące volvo pomiędzy dwa lśniące auta z napędem na cztery koła. Hordy nastolatków z plecami ugiętymi pod ciężarem książek mijały nas, wlokąc się noga za nogą w stronę czarnej bramy z kutego żelaza. Potarłam skronie, by stłumić ból pulsujący za oczami.

– Czy muszę wracać do szkoły, mamo?

Usłyszałam smutek w jej głosie. Usłyszałam go we własnym, gdy powiedziałam:

– Minęło sześć tygodni, Tilly. – Jakby tyle czasu wystar- czyło, żeby wszystko naprawić.

Nie wystarczyło.

Tilly nie radziła sobie za dobrze. Ja też nie, ale ze względu na nią udawałam, że wszystko będzie okej. Że jakoś przez to przejdziemy. Nawet jeśli nie wiedziałam jak.

– Rozmawiałyśmy o tym – przypomniałam jej łagodnie. – To był twój pomysł, żeby wrócić do szkoły w piątek. Powoli się wdrożyć. To tylko jeden dzień, Tilly.

Zatknęła niesforne ciemne włosy za uszy i z niepokojem wyjrzała przez okno. Jej twarz jakby się skurczyła, skórę miała bladą, a pod przekrwionymi oczami zagnieździły się cienie. Nie chciała pomocy psychologa i spędzała większość czasu za- mknięta w swoim pokoju. Przebywanie poza domem ją przy- tłaczało, było to wyraźnie wyczuwalne.

– Masz już tyle materiału do nadrobienia… ale jeśli naprawdę nie jesteś w stanie stawić temu czoła, nie będę cię zmuszać. Możesz pojechać ze mną i pomóc mi w sklepie. Pora spróbować  znowu  dołączyć  do  świata  –  mówiłam  powoli i wyraźnie, a jednak każde słowo wydawało się szorstkie i raniło mi język.

Funkcjonariuszka przydzielona do opieki nad naszą rodziną powiedziała, że najlepiej tworzyć pozory normalności, ale czy naprawdę miała rację? Czasami bycie rodzicem przypominało torturę, kręcenie się w kółko jak ptak ze złamanym skrzydłem. Ale to był ważny rok dla Tilly, czekały ją egzaminy końcowe. Poza tym w szkole będzie w towarzystwie Rhianon i chociaż wiedziałam, że kuzynki nie były już tak nierozłączne jak kiedyś, miałam nadzieję, że z dala od rodzinnych dramatów rany mojej córki zaczną się goić.

Bóg jeden wie, że wszyscy tego potrzebowaliśmy.

– W porządku, pójdę – warknęła Tilly.

To, jak szybko jej smutek przeszedł w gniew, przyprawiało o zawrót głowy, ale wiedziałam, że to po prostu część twardej kuli żałoby, która odbijała się rykoszetem wewnątrz niej.

Gwałtownie otworzyła drzwi samochodu. Z jej ust, które od tak dawna się nie uśmiechały, wyrwało się głębokie westchnienie.

– Czekaj – zawołałam, sięgając po jej lunch leżący na tylnym siedzeniu. – Jeśli za bardzo cię to wszystko przytłoczy, zawsze możesz po mnie zadzwonić.

Wyrwała mi pudełko z rąk, a minę miała równie twardą jak plastik.

– Spróbuj spędzić miły… – Trzask drzwi przeciął moje zdanie na dwie części. – …dzień – dokończyłam.

Ucisk w gardle powstrzymał mnie przed przywołaniem jej  z  powrotem.  Co  mogłabym  powiedzieć,  żeby  wszystko naprawić? Odeszła, nie oglądając się za siebie, okutana w czarny zimowy płaszcz, który trzepotał wokół jej kostek. Bardzo schudła. Znowu znalazłam jej niedojedzone śniada- nie w koszu. Brązowiejąca skórka banana, pokryta płatkami Rice Krispies, zmiażdżonymi łyżką na pył. Nigdy nie znosiła mleka.

Zgarbiła się, przechodząc przez ulicę bez czekania na zielo- ne światło, z ciężarem plecaka i całego świata na barkach. Za- stanawiałam się, czy jej nie zawołać, ale wiedziałam, że nie może się ukrywać bez końca. Jeśli do mnie zadzwoni, przyjadę po nią w ciągu kwadransa, błyskawicznie, chociaż wiedziałam,

że czasami nawet sześćdziesiąt sekund potrafi się ciągnąć jak cała wieczność. Ogarnęło mnie gwałtowne, dojmujące prag- nienie, żeby ochronić ją tak, jak ja nie byłam chroniona w jej wieku, zabrać ją stąd i zapewnić nowy początek, ale po wieściach, jakie otrzymałam tego ranka, wydawało się to jeszcze bardziej niemożliwe niż wcześniej.

Tilly dołączyła do tłumu uczniów brodzących z chrzęstem przez pomarańczowe jesienne liście zaściełające chodnik. Przy- pomniałam sobie, jak z Gavanem chodziliśmy po lesie i szuka- liśmy lśniących kasztanów. Odziana w kalosze Tilly dreptała między nami z małymi rączkami w rękawiczkach zamkniętymi w naszych. Zapach mchu i ziemi. Radość tamtej chwili wciąż była dla mnie tak wyraźna.

„Raz, dwa, trzy, do góry!” Trzymała się nas jak mała małpka i bujała się w tę i z powrotem, a jej zaraźliwy chichot spra- wiał, że Gavan i ja też się śmialiśmy. Nawet gdy była już za wysoka i za ciężka, wciąż przyciągała kolana do piersi, żeby nie szorować stopami po ziemi, gdy podrywaliśmy ją do góry. Nie mogła do końca zaakceptować, jak bardzo wyrosła. Teraz patrzyłam, jak ociężale pokonuje szare schody, i trudno mi było uwierzyć, że tamto beztroskie, uśmiechnięte dziecko, jakim dopiero co była, i ta poważna siedemnastolatka to ta sama osoba. Była już młodą kobietą, niemal ją straciłam. Czasy, gdy mogłam naprawić wszystko co złe w jej świecie za po- mocą kubka gorącej czekolady i przytulenia, dawno już minęły i tęskniłam za nimi.

Policjant o nierównym zaroście i potarganym kucyku, pa- trolujący teren liceum o 8:45 i 15:15 każdego dnia z zaciekłością, która zawstydziłaby lwicę strzegącą młodych, zaczął biec w moją stronę. Rozsądek podpowiadał mi, że po prostu zamierza mnie zrugać za złe parkowanie, mimo to ręce mi się trzęsły, gdy zwalniałam hamulec ręczny. Widok policyjnego munduru za każdym razem wywoływał we mnie fizyczną reakcję, mdłości narastające w żołądku. Odjechałam, zanim zdążył do mnie dotrzeć, i dopiero gdy zniknął mi z oczu w lusterku wstecznym, oddech nieco mi się uspokoił.

Już zawsze będę kojarzyć policję ze złymi wieściami. Z niekończącymi się pytaniami.

Czasami wszystko zlewało się w jedną wirującą masę. Przeszłość. Teraźniejszość. Niemożliwe do rozdzielenia.

Lęk nigdy tak naprawdę mnie nie opuścił. Czaił się pod skórą i czekał cierpliwie, aż coś go znowu wyzwoli. Czekał na okazję, żeby zaatakować.

„Nie pamiętam”.

I czasami, świadomie, nie pamiętałam. Kłamstwo stało się

moją prawdą. Ciśnienie w głowie było nieznośne.

Potem, w mroku nocy, kościste palce przeszłości wciągały mnie z powrotem. Kopałam i krzyczałam, zanim się obudziłam. Z wymiętą kołdrą leżącą na podłodze. Z piżamą przesiąkniętą potem. I samotna.

Zawsze samotna.

Blizna na moim czole pulsowała, przypominając o mojej bezsilności.

W drodze do pracy znowu zaczęłam rozmyślać o tamtym piśmie.

„Co robić?”

2.

LAURA

Świadomość, że już wkrótce będę otwierać te drzwi po raz ostatni, zapiekła mnie jak środek dezynfekujący wylany na otwartą ranę.

Chłonęłam wszystko. Światło odbijające się od szyb, w miarę jak dzień przybierał na sile. Szyld z napisem „Kwiaty Laury”, skrzypiący z zachwytem w podmuchach wiatru. To, jak klucz niemal stapiał się z moimi palcami, jakby powinien być mój na zawsze. Wkrótce będzie należał do kogoś innego. To wszystko będzie marzeniem kogoś innego.

Drzwi były ubrudzone zaschniętym żółtkiem jaja. Powiedziałam sobie, że to pewnie sprawka dzieciaków, które biegały wczoraj po ulicach i wyłudzały słodycze pod groźbą psikusów; plastikowe kły wystające z ust poplamionych krwią. Naprawdę nie powinnam doszukiwać się podtekstów we wszystkim.

Ale chociaż dodający otuchy zapach kwiatów otulił mnie, gdy tylko weszłam do środka, nerwy nie zniknęły.

Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec.

Gdy otworzyłam tę kwiaciarnię dziesięć lat wcześniej, myślałam, że kiedyś przekażę biznes w ręce Tilly albo Rhianon, która spędzała u nas w domu równie dużo czasu, co Tilly

u niej. Obie uwielbiały ogrodnictwo i godzinami klęczały obok siebie z łopatkami w dłoniach i błotem pod paznokciami, prze- kopując małą rabatkę, którą wydzieliłam dla nich w kącie naszego ogrodu. Pielęgnowały mlecze i jaskry, bo były żółte jak słońce; wyrywały anemony i astry, które jeszcze nie zakwitły; uśmiechały się do mnie szczerbatym uśmiechem, gdy dawałam im wiśniowe lodowe lizaki. Gdy weszły w wiek nastolet- ni, ich kąt ogrodu zarósł chwastami i zdziczał. Straciły zainteresowanie kwiatami. Po raz pierwszy byłam wdzięczna, że nie chcą pójść w moje ślady i wkroczyć na pełną zmartwień ścieżkę jednoosobowych przedsiębiorców nieustannie zmagających się ze zbyt wieloma rachunkami i groźbą upadku.

Kucnęłam i zebrałam z wycieraczki garść brązowych kopert. Zobaczyłam czerwony stempel z napisem „Ostateczne wezwanie do zapłaty ”. Rzuciłam pocztę na niegdyś wypole- rowany blat, teraz pokryty cienką warstewką kurzu. W ciągu ostatnich sześciu tygodni siedziałam w domu więcej niż tutaj. Chciałam wspierać Tilly, ale sama nie wiedziałam, jak zachowywać się w jej obecności, gdy mówiła, że potrzebuje przestrzeni. Snułam się po domu jak duch. Przytłoczona żałobą, nie mogłam usiedzieć w spokoju. Dotykałam rzeczy Gava- na, tak jak kiedyś dotykałam jego twarzy, i zastanawiałam się, kim jestem, skoro przestałam być czyjąś żoną. Bo dawno nie byłam już czyjąkolwiek córką.

Całymi tygodniami towarzyszyły mi mdłości, jakbym siedziała w łódce targanej gwałtownymi falami, i tylko w kwiaciarni  znajdowałam  chwile  wytchnienia,  spokój  po  burzy. W tej przestrzeni mogłam otwarcie ronić łzy i nie martwić się, że powinnam być silna ze względu na Tilly.

Tutaj mogłam odczuwać.

Jak co rano zajrzałam do kalendarza, chociaż wiedziałam,

że jest pusty. Pulsowanie bólu za oczami się wzmogło. To nie tylko moja nieobecność w ostatnich tygodniach negatywnie wpłynęła na biznes. Gdy dziesięć miesięcy temu wybuchł ten skandal, lokalne gazety zaczęły pluć jadem ostrożnie ubranym w słowa, powalając moją rodzinę na kolana swoimi „domniemaniami” i „prawdopodobieństwami”. Napisano, że chociaż Gavan był rodowitym Walijczykiem, moja matka była Angielką; jakby to robiło jakąś różnicę. Dano mi do zrozumienia, że nie ma dla mnie miejsca w Portgellech, niegdyś tętniącym życiem rybackim miasteczku, gdzie obecnie rybacy stanowili równie rzadki widok jak czerwone latawce, które dawniej szybowały nad szarym jałowym nabrzeżem. Społeczność zwarła szyki, niektórzy nawet zaczęli mnie nazywać „tą Angielką”, chociaż przemieszkałam tu całe życie. Kupowali kwiaty w Tesco, na stacjach benzynowych, wszędzie – zdawałoby się – byle nie u mnie.

Ale nie byłam do końca sprawiedliwa. Gdyby zrzucić grubą warstwę samoużalania się, którą nosiłam już jak drugą skórę, potrafiłam przyznać, że nie mogłam konkurować cenowo z supermarketami ani zapewniać równie wygodnych i szybkich dostaw jak kwiaciarnie internetowe. Może upadek był nieunikniony, a Gavan tylko przyspieszył ten proces. Z drugiej strony może to też nadmiernie analizowałam. Ostatecznie w tym okresie ruch zawsze malał. Sezon ślubny się skończył i biznes miał się rozkręcić na nowo dopiero w grudniu.

„Ale wtedy mnie już tu nie będzie”.

Zaczęłam  przetrząsać  szuflady  pełne  wstążek  i  celofanu  w  kropki  w  poszukiwaniu  proszków  przeciwbólowych.

Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, gdy ktoś wszedł do środka. Podniosłam wzrok, ale mój optymizm szybko się rozwiał, gdy zobaczyłam, że to nie klientka, tylko Saffron, po raz trze- ci w tym tygodniu.

– Tak mi przykro – powiedziałam, wyciskając dwie tabletki z paracetamolem z foliowego kokonu. – Nie sprzedałam wiele.

Prawdę mówiąc, nie sprzedałam ani jednej torby organicznych warzyw z farmy Oak Leaf Organics, które Saffron przyniosła mi na próbę, proponując dwadzieścia procent od sprzedaży, ale z poczucia winy sama znowu kupiłam dwie. Szuflada w mojej lodówce była pełna więdnących marchewek i brązowiejącego pasternaku.

– To nic. Chyba mało kto zagląda do kwiaciarni, żeby kupić jedzenie. – Kąciki jej ust uniosły się przelotnie, gdy uśmiechnę-

ła się uśmiechem pełnym napięcia.

– Ostatnio mało kto zagląda też, żeby kupić kwiaty. – Skrzywiłam się, połykając tabletki bez popicia.

– Damy  radę,  dopóki  Amazon  nie  zacznie  sprzedawać świeżych warzyw i bukietów.

– Kwiaty już sprzedają.

– No to masz przerąbane. – Masa czarnych loczków na jej głowie zatrzęsła się, gdy wybuchła śmiechem, który zabrzmiał jakoś pusto.

Wyglądała na tak zmęczoną, jak ja się czułam, i wiedziałam, że chociaż sobie żartuje, naprawdę martwi się tak samo jak ja. Prowadzenie małego biznesu było trudne.

– Nie ma nadziei dla niezależnych detalistów, prawda?

– Nie, gdy klienci chcą, żeby wszystko było dostępne dwadzieścia cztery godziny na dobę – zauważyłam.

– A jeszcze nie jest? – Zadarła głowę i przesłoniła oczy dło- nią, udając, że szuka czegoś na niebie. – Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to dron dostawczy.

Nie zaśmiałam się.

– Dzięki za radę, której udzieliłaś mi w zeszłym tygodniu, Lauro. – Wyjęła białą różę z wiaderka koło lady i wciągnęła jej zapach. Płatki wydały się blade w kontraście z jej ciemną skórą. – Ta nowa kawiarnia za rogiem złożyła stałe zamówienie na ziemniaki. Uwielbiam ziemniaki w mundurkach. – Poklepała się po niemożliwie płaskim brzuchu.

Jeszcze dziesięć lat, a węglowodany zaczną się gromadzić wokół jej talii, tak jak zaczęły wokół mojej, gdy skończyłam trzydziestkę.

Saffron dalej trajkotała, a ja próbowałam nie zgubić wątku. Normalnie. Mogłam zachowywać się normalnie. Ale myślami wciąż wracałam do tamtego pisma. Fale adrenaliny zalewały mnie i się cofały. Słowa Saffron docierały do mnie urywkami. Inne odpływały w niebyt.

– Lauro? – Sposób, w jaki wymówiła moje imię, uświadomił mi, że zadała pytanie, a ja nie odpowiedziałam.

Jej głos wydawał mi się taki daleki. Próbowałam się skupić, ale jej postać nabrała dziwnego zabarwienia. Mimo wszyst- ko złożyłam swój stan na karb stresu. Na żałobę. Dopiero gdy słodki, mdlący zapach uderzył mnie w nozdrza, przeszło mi przez myśl, że to znowu się dzieje, ale nie mogłam uwierzyć, że to możliwe. Minęło już tyle czasu. A jednak pojęłam, że owszem, gdy zaczęło mi się kręcić w głowie. Ręce i nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie wiem, w którym momencie osunęłam się na ziemię i wpadłam w czarną otchłań. Czas stał się nieistotny. Mogły minąć sekundy, minuty, nawet godziny, nim dotarł do mnie odległy dźwięk głosu. W uszach słyszałam dziwne rzężenie – własny przepełniony paniką oddech. Ujrzałam anioła, rozmazane jaskrawe białe światło. Myślałam, że umieram.

Myślałam, że znowu umieram.

Ale w końcu odzyskałam ostrość widzenia i zobaczyłam

Saffron w białych dżinsach i bluzie. Patrzyła na mnie z troską.

– Dobrze się czujesz? – Położyła mi dłoń na ramieniu. Próbowałam się odezwać, ale usta wypełniał mi miedziany smak krwi. Przygryzłam sobie język.

– Dzwonię po karetkę. – Panika w jej głosie jakoś mnie uspokoiła.

– Nie. – Usiadłam. – Proszę, nie rób tego. – Ostrożnie do- tknęłam potylicy, którą uderzyłam o ziemię. Wiedziałam z do-

świadczenia, że później będę obolała i pokryta siniakami, ale teraz, gdy z trudem podnosiłam się na nogi, czułam głównie zażenowanie. – To napad. Miewałam je już wcześniej.

Ale to było lata temu, jeszcze zanim rodzice się mnie wy- rzekli. Zupełnie jakby po tym, gdy mnie wyrzucili, moje ciało doznało niemal odwrotnego szoku i zamiast dalej się rozpa- dać, pozbierało się do kupy. Być może to sprawa z Gavanem sprawiła, że napady powróciły. To było przyczyną tak wielu rzeczy. Znowu pomyślałam o piśmie i miarka się przebrała. Zaczęłam płakać.

– Tak mi przykro. – Saffron wyglądała na spanikowaną. – To wyglądało okropnie. Nie wiedziałam, czy najpierw dzwonić na pogotowie, czy próbować ci pomóc. Wszystko wydarzyło się tak szybko.

Chociaż  byłam  otumaniona  i  zdezorientowana  i  miałam wrażenie, jakbym straciła przytomność na wiele godzin, w rzeczywistości wszystko trwało pewnie krócej niż minutę.

– Jak się czujesz? – zapytała dziewczyna z powątpiewaniem, wciąż ściskając w dłoni telefon.

Chora. Wyczerpana. Przerażona.

– W porządku – zapewniłam ją.

Poczułam gorzki smak kłamstwa i krwi na języku.

– Nie wygląda na to. Jesteś pewna, że nie powinien cię obejrzeć lekarz?

– Nie. Serio, w szpitalu i tak nie mogliby nic dla mnie zrobić. – Bałam się, że zacznie nalegać na wezwanie lekarza, i pomyślałam o wszystkich implikacjach. – Ale mogłabyś mi przy- nieść  trochę  wody.  –  Usiadłam  na  stołku,  opierając  łokcie o blat i kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili Saffron postawiła przede mną szklankę, która wydała mi się wyjątkowo ciężka, gdy uniosłam ją do spierzchniętych ust i wzięłam łyk. Otarłam rękawem strużkę, która pociekła mi po podbródku. – Możesz już iść. Zaraz zamknę i wrócę do domu.

Byłam wyzuta z energii, jakby nagle odłączono mnie od źródła zasilania.

– Mogłabym cię podwieźć? – zaproponowała Saffron niepewnie.

Zawahałam się. W tej chwili stanowiłabym zagrożenie na drodze, ale nie znałyśmy się z Saffron aż tak dobrze; nie chciałam zawracać jej głowy.

– Zadzwonię do przyjaciółki i poproszę, żeby mnie odebrała.

Przejrzenie listy kontaktów w telefonie nie zajęło mi dużo czasu. Nawet gdyby nie ostatnie wydarzenia, Gavan i ja byliśmy jedną z tych par, które spędzały cały czas razem, więc nie miałam za wielu przyjaciół. Zatrzymałam się nad imieniem Anwyn. Żona brata Gavana i ja byłyśmy sobie kiedyś tak bliskie, ale teraz nasze skłócone rodziny ledwie ze sobą roz- mawiały. Mimo wszystko zadzwoniłam. Sygnał rozbrzmiewał długo, nim włączyła się poczta głosowa. Wyobraziłam sobie, jak Anwyn widzi moje imię na ekranie i postanawia nie odbierać.

Nie zostawiłam wiadomości.

Znowu rozbrzmiał dzwonek. Uniosłam ociężałą głowę. To Saffron uchyliła drzwi. Niemal zapomniałam, że wciąż tu jest.

– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Mogłabym poprowadzić twój samochód, a swój odebrać później. Nie masz nic przeciwko?

Czułam się tak źle, że nie mogłam znieść myśli o jeździe autobusem, a z pewnością nie było mnie stać na taksówkę.

– Nie, jasne, że nie – powiedziałam. – Byłoby miło. Ale nie było w tym nic miłego.

Trzy  to  potężna  liczba  i  chociaż  nie  wiedziałam  o  tym w  tamtym  czasie,  dowiedziałam  się  tego  później.  Potrzeba było trzech mężczyzn – Noego, Daniela i Hioba – by doświadczyć trzech rzeczy: stworzenia, zniszczenia i odnowienia. Po- trzeba było trzech decyzji, żeby zniszczyć moje życie.

Czasami, gdy dzieje się coś okropnego, człowiek już po fak- cie przesiewa wspomnienia i rozpaczliwie próbuje ustalić do- kładny moment, w którym sprawy potoczyły się nie tak.

To, że się zgodziłam. To był pierwszy błąd, jaki popełniłam. Zostały mi jeszcze dwa.

%d bloggers like this: