artykuł

Robert Ostaszewski pisze cykl kryminalny | Premiera pierwszego tomu już wiosną [FRAGMENT]

Znamy tytuły pierwszych trzech tomów nowego cyklu kryminalnego Roberta Ostaszewskiego, autora kryminału „Zginę bez ciebie”. Powieści wyda Świat Książki. Premiera pierwszego tomu jeszcze w tym roku, wiosną. A u nas przedpremierowy fragment.

Na razie o powieściach nie wiadomo zbyt wiele. Miejscem akcji będzie Śląsk, w pierwszej powieści przede wszystkim Nikiszowiec, czyli charakterystyczne osiedle robotnicze dla górników znajdujące się w obrębie Katowic, oraz Janów.

Robert Ostaszewski, fot. Rafał Meszka (meszka.com) dla zupelnieinnaopowiesc.com

– Ale wraz bohaterami znajdziemy się też w Mysłowicach, Sosnowcu, choć to oczywiście nie Śląsk, czy Mikołowie – zdradza nam pisarz. – Pomysł na cykl jest między innymi taki, żeby pokazywać różne ciekawe, a niekoniecznie znane, miejsca na Śląsku. Poza tym w każdej powieści będzie też wątek dotyczący pokomplikowanej historii tego regionu.

Zapowiada się krwawo – przynajmniej wskazuje na to tytuł pierwszego tomu: „Zabij ich wszystkich”. Ma się w nim pojawić… ponad sto ofiar! Ale dla równowagi będą też narodziny. Udało nam się też poznać tytuły kolejnych dwóch tomów. Będą to „Ukochaj na śmierć” i „Kaskady”.

Robert Ostaszewski mieszka w Krakowie. To prozaik i dziennikarz, juror literackiej Nagrody Kryminalna Piła. Wydał m.in. zbiór opowiadań „Dola idola i inne bajki z raju konsumenta” (2005), zbiór felietonów „Odwieczna, acz nieoficjalna” (2002), prozę „Troję pomścimy” (2002) oraz zbiór szkiców „Etapy. Rozmowy z pisarzami i nie tylko” (2008). Jest współautorem dwóch powieści kryminalnych „Kogo kocham, kogo lubię” (2010, z Martą Mizuro), „Sierpniowe kumaki” (2012, z Violettą Sajkiewicz) oraz autorem kryminału „Zginę bez ciebie” (2016).

Pisaliśmy o nim, że nie brakuje w nim przelanej krwi, przemocy i bohatera w niebezpieczeństwie, ale jego najważniejsza warstwa to nie bieganie po ulicach miasta z „klamką”. Co więcej, nie jest nią nawet samo śledztwo, mimo że poprowadzone konsekwentnie i logicznie. „Zginę bez ciebie” to przede wszystkim opowieść o zmaganiu się z traumą po odejściu bliskiej osoby i o autoterapii, jaką może być policyjne dochodzenie.

Fragment powieści „Zabij ich wszystkich”

Prologi

22 sierpnia 1941 roku

               Z płytkiej drzemki wyrwał mnie hałas silników. Pomyślałem, że to nasz transport, obudziłem Achima, klepiąc go po ramieniu. Wstał z ziemi, przeciągając się leniwie. Nagle zamarł. Zaczął nasłuchiwać, pytał, czy wiem, co to za dziwny terkot. Silniki, to był tylko dźwięk pracujących na niskich obrotach, krztuszących się zanieczyszczoną ropą silników. Kazałem mu się pospieszyć, żeby dowódca nas nie sklął. Pomaszerowaliśmy w stronę okopu, a tam… Obok dwóch ciężarowych opli stał ciągnik z przyczepą pełną dzieci, mniejszych, większych, brudnych, zapłakanych… Niektóre głośno zawodziły. Achim spytał, co to za bajtle? Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na stojących w kole Ukraińców z ichniejszych oddziałów, jedni byli w mundurach, drudzy w cywilnych łachach, ale wszyscy pod bronią. Przy samochodach kręciło się kilku esesmanów, był między nimi Obersturmführer Heinrich Krüger, nigdy nie zapomnę jego twarzy i nazwiska, który od kilku dni wyżywał się na nas, żołnierzach Wehrmachtu. Teraz też krzyczał na Schmidta, jakby ten był chłopcem na posyłki. Koledzy z drużyny stali z boku, popatrując na to wszystko niepewnie. Achim jak zepsuta katarynka wciąż pytał, co to za bajtle? Szarpał mnie za ramię. Nic nie powiedziałem, strząsnąłem jego rękę i podbiegłem do drzewa, pod którym zostawiłem bluzę, furażerkę i chlebak, wyciągnąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia. Wtedy nasz dowódca odwrócił się od esesmana, wrzeszcząc, że mamy się zbierać, już, natychmiast, i ładować na ciężarówkę. Krüger szczęknął jakiś rozkaz do Ukraińców, zaczęli zwlekać z przyczepy dzieci… Przeraźliwie płakały… Przestałem słyszeć… Byłem tylko okiem aparatu… Pstryk… Zepchnięty z przyczepy pejsaty chłopczyk wisi w powietrzu… Pstryk… Dziewczynka o jasnych włosach uczepiona ręki oficera w czarnym mundurze… Pstryk… Wykrzywiona we wściekłym grymasie twarz esesmana… Pstryk… Skłębiony tłumek dzieci nad brzegiem okopu… Pstryk… Ukraińcy celują do dzieci…

27 października 1992 roku

               Mrok wlewał się w ulicę Oswobodzenia. Wilgotne opary, unoszące się nad nurtem Boliny, snuły się przy gruncie. Gęstniały w zagłębieniach terenu, przerzedzały na wzniesieniach. Fasady familoków, mających lata świetności dawno za sobą, rozświetlały jedynie mdłe światła palących się gdzieniegdzie nad wejściami lamp. Kto był odważny, albo zdesperowany kradł żarówki. Czasy wciąż w tej dzielnicy były ciężkie. Jak zwykle, jak zawsze. Niektórzy ciągle robili na grubie. Ale to już nie było jak za towarzysza Edwarda.

               Mimo że nie było późno, okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Z otwartego okna jednej ze stuletnich kamienic wychylił się drobny szatyn, spojrzał w jedną stronę, w drugą. W bramie naprzeciwko stała grupka młodziaków w powyciąganych, kreszowych dresach. Palili papierosy i rozmawiali przyciszonymi głosami. Byli za Gieksą czy Ruchem? „Jebać psy, jebać psy”, zaintonowali wesołą pieśń. Poza nimi na ulicy nie było nikogo. Kto miał wrócić po pracy do domu, dawno wrócił, a okoliczne niebieskie ptaki jeszcze bujały po knajpach. Obalali halbę. Niejedną. Mężczyzna nie bez trudu zamknął wypaczone okno, zaciągnął pożółkłą od tytoniowego dymu firankę i ciężko opadł na chybotliwy stołek. Zapatrzył się na stół zastawiony szkłem. Po przedpołudniowej nasiadówce z Waldkiem została ledwie ćwiartka „żytniej” i nietknięta butelka koli. Napełnił literatkę wódką i wychylił długim haustem. Splunął do popielnika węglowej kuchni i znowu podszedł do okna. Pusto, nikogo, nawet chłopaczkowie rozpłynęli się gdzieś we mgle.

– Spóźniasz się, ciulu – wymamrotał.

               Przeszedł do pokoju, popatrzył na zdewastowany garnitur mebli, pamiętających przemówienia towarzysza Wiesława. Mieszkanie dostał w spadku po ujku Achimie. Nigdy go nie lubił, prawdę powiedziawszy, nikt w rodzinie za nim nie przepadał, bo był dziwny, mrukowaty. Ale trudno żeby nie był. Późno wrócił z ruskiej niewoli. Babka nie raz, nie dwa go opłakała, a potem powtarzała, że to cud, bo większość z tych, którzy trafili do gułagów, przepadła bez wieści. Jak młody Krupa, syn sąsiadki, która do śmierci, blisko trzydzieści lat po wojnie, wierzyła, że jej Jorguś odnajdzie się, że któregoś dnia wysiądzie z bydlęcego wagonu na stacji w Szopienicach i wszystko będzie jak dawniej. Będzie mu warzyła i zajmowała się domem, a on znajdzie sobie robotę na grubie. A może i pannę z rozłożystymi biodrami. Bo bajtle są ważne. Zawsze. Gówno prawda. Wnuki sobie roiła, choć jej syn, jak wielu chłopaków z sąsiedztwa, sczezł na dyfteryt, albo z głodu i zimna, nim upomniał się o nich kanclerz Adenauer. Znał te opowieści, choć głośno nikt o tym nie mówił. Bo i po co? Problemy mogły być z takiego gadania.

               Ujek Achim miał więcej szczęścia, a może babka gorliwiej się modliła w jego intencji do świętej Rity od spraw beznadziejnych. Przeżył, jednak wrócił całkiem odmieniony. Zamknął się w sobie, stał się milkliwy i jakby się skurczył. Był, a jakby go nie było. Nikomu nie opowiadał o tym, co spotkało go na wojnie, ani w łagrze. Zresztą komu miałby opowiadać? Stronił od ludzi, nie utrzymując niemal z nikim kontaktów. Z bliskimi widywał się tylko wtedy, kiedy musiał, z okazji ślubów i pogrzebów. Nawet geburtstagu matki, uroczystości dla wszystkich nieomal świętej, unikał. Pracował na kopalni jako elektryk, a po fajrancie, zamiast posiedzieć przy halbie z kolegami, ponarzekać na bałagan na grubie i panoszących się wszędzie goroli, chował się w swojej norze na Janowie albo zajmował gołębiami. Stawał przed komórką, otwierał klatkę i patrzył, jak bujają wysoko, swobodnie, gdy on wciąż tkwił w jednym miejscu. Niby nic w tym dziwnego, w końcu niejeden górnik zaraz po robocie szedł do swoich ptaków, ale w zachowaniu wuja było coś przesadnego, jakby garłacze i mewki zajęły w jego sercu miejsce ludzi, rodziny i przyjaciół. Podobno, tak twierdzili sąsiedzi, zdarzało się, że rozmawiał z ptakami. Ożywiał się wtedy, wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, odgrywał jakieś scenki. Ot, niegroźny wariat. Nigdy też nie poszukał sobie kobiety, choć pewno niejedna przymknęłaby oko na jego dziwactwa, bo przecież co komu szkodzi, że chłop gada z ptakami, jeśli nie jest trunkowy i przynosi wypłatę do domu.

               Właściwie czemu zrobił go swoim spadkobiercą? On, wujek Achim, mały, siwy, żylasty człowieczek, który nigdy nie zwracał na niego uwagi? Nie wiedział. Najpierw myślał, że to były złośliwe fanaberie stetryczałego starca. Przepisał mu zapuszczony pokój z kuchnią w nienajlepszej dzielnicy, którego teraz nie mógł wynająć, ani sprzedać za przyzwoite pieniądze. Łudził się, że znajdzie w nim coś, co będzie mógł spieniężyć, jednak graty pozostałe po ujku były bezwartościowe. Cały ten jego spadek był nic nie wart. Tak myślał, dopóki przed trzema miesiącami, przeszukując jeszcze raz mieszkanie, nie znalazł na pawlaczu starej tekturowej walizki.

               Po jej otwarciu najpierw poczuł zawód. Znowu trafił na śmieci: zdjęcia, pamiątki z wojny, jakieś listy, pamiętnik, ale nie ujka, guziki, niemieckie odznaczenie, klisze fotograficzne. W pierwszej chciał zawartość walizki od razu wyrzucić na śmietnik. Potem dotarło do niego, że przecież są wariaci, którzy kolekcjonują tego rodzaju pamiątki. Pochodził, popytał i stał się cud. Znalazł kupca. Najpierw sprzedał klisze i listy. Dostał dobrą cenę. Na coś się ten spadek po ujku wreszcie przydał.

               Ponownie wyjrzał za okno, nikogo nie dostrzegł. Wreszcie do jego uszu dotarł niewyraźny dźwięk, coś jakby skrobanie. Podbiegł do drzwi wejściowych. Skrobanie się powtórzyło. Otworzył. Zobaczył ciemność. Ktoś znowu, po raz trzeci w ciągu miesiąca, ukradł żarówkę na klatce.

– Ki ciul? – rzucił w mrok.

               Zaszurało w ciemności, ale nikt nie odpowiedział. Z korytarza dochodziło tylko ciche poświstywanie nałogowego palacza.

– No kto tam?!

               Stanął przed nim zwalisty mężczyzna w szarej jesionce, który nieomal wepchnął go do środka, pociągając zaraz za klamkę. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem.

– Czego się wydzierasz?

– Ani cześć, ani w dupę mnie pocałuj… – Machnął ręką, co przybysz odebrał, jako zaproszenie do przejścia dalej.

               Zrobił parę kroków, zerknął na stół, na którym oprócz baterii butelek leżał stary zeszyt w płóciennej oprawie i pożółkłe zdjęcia. Potem przyjrzał się uważnie podejrzanej plamie na stołku. Zdecydował, że postoi. Wszechobecny w kamienicy zapach stęchlizny mieszał się z słodkawą wonią przetrawionego alkoholu i zastarzałej modrej kapusty, przyprawiając go o mdłości.

– Wódeczki? – zapytał gospodarz, próbując z elegancją wywiązać się ze swojej roli.

– Nie mam czasu na takie pierdoły.

– To ja sobie golnę.

               Po raz kolejny tego dnia napełnił literatkę i uniósł ją do góry.

– Twoje zdrowie. I co by oblać nasze biznesy. Wiadomo, interes nieoblany…

– Daj spokój! – przerwał szorstko gość.

               Coś to wszystko jakoś dziwnie wygląda, skonstatował pijak, sącząc wódkę niczym oranżadę. Postanowił jednak, że nie będzie zaogniał sytuacji, więc powiedział, odstawiając szkło:

– Rozumiem, czas to pieniądz.

– Właśnie, kasa…

– Przyniosłeś?

               Przybysz spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy, w końcu wysapał:

– Ty chyba w ogóle nic nie rozumiesz. Wódka zryła ci beret.

– Kolo, licz się ze słowami. – Gospodarz zaczynał tracić cierpliwość.

– Kolo – gość zaakcentował to słowo – posłuchaj mnie uważnie, żeby wszystko trafiło do twojej zapijaczonej łepetyny. Zrobiliśmy kiedyś interes, zarobiłeś. Ale teraz koniec, żadnego wspólnego kręcenia lodów dalej nie będzie. Szlus! Nie przynoś mi już więcej żadnych szpejów po ujku. Możesz je sobie sprzedawać na placu, jeśli ktokolwiek będzie chciał je kupić.

               Właściciel mieszkania powoli podniósł się z siedzenia.

– Czyli nie masz dla mnie kasy – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– O, dotarło!

               Tego było już za wiele. Był zdecydowany na wszystko, co prawda nie mógł równać się z przybyszem ani posturą, ani wzrostem, ale przecież nie z takimi dawał już sobie radę.

– Sztama była – syczał – a teraz chcesz mnie kiwać?!

               Mężczyzna w jesionce zrobił krok w tył, dalej już nie mógł się cofać, miał za sobą ścianę.

– Żadnej umowy nie było. I nie będzie.

– Się zobaczy.

– Odpuść sobie, za krótki jesteś.

– Może i tak, ale wiem to i owo…

– No właśnie, o tym chciałem pogadać. Masz się zamknąć. Rozumiesz? Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że nie robiliśmy żadnych interesów. Powtarzam, żadnych. Nigdy.

– Grozisz mi?

– Nie, tylko dobrze radzę. Po zmroku na Janowie łatwo o guza.

– Co ty nie powiesz? – Sięgnął za siebie i chwycił pustą butelkę.

               Mężczyzna w jesionce zaczął przesuwać się bokiem w stronę drzwi.

– Odwaliło ci! – krzyknął.

               Szarpali się, przepychając w kierunku stołu. Pijak zaplątał się w szmaty leżace na podłodze, zachwiał i poleciał w tył. Uderzył głową w płytę węglowej kuchenki. Osunął się na podłogę. Z rany pociekła krew. Mężczyzna w jesionce pochylił się nad nim, na kilka sekund zamarł w bezruchu, jakby nie mógł zdecydować się, co dalej robić. Ranny jęknął. Przeciwnik błyskawicznie przygniótł mu pierś kolanem i zaczął dusić. Ofiara przez chwilę szamotała się, próbując złapać oddech. Nieskutecznie.

Robert Ostaszewski, Zabij ich wszystkich, Świat Książki 2019 (wszelkie prawa zasstrzeżone)

%d