„Skaza” Roberta Małeckiego opowiada o zatraceniu. W policyjnej robocie będącej ucieczką od teraźniejszości i przeszłości. I w kłamstwie winnych, którym maskować chcą popełnione zło.
Robert Małecki operuje zimnym światłem, mgłą, chłodnymi filtrami, przez które obserwujemy jego historię. Takie właśnie filmowe wrażenie odnoszę po lekturze „Skazy”. To przejmujące zimno oraz nieprzenikalny wilgotny woal mgły towarzyszy lekturze od początku do końca. Aż do chwili, gdy wreszcie zrozumiemy istotę popełnionego tu zła.
Mrocznie było już w trylogii pisarza z Markiem Benerem, toruńskim dziennikarzem w głównej roli. Ale najnowsza powieść, otwierająca z założenia nowy cykl, idzie o krok dalej. Pisarz osiąga to być może dzięki osadzeniu fabuły w środku zimy, a może dzięki przeniesieniu akcji z niemałego wszak Torunia do Chełmży, którą dodatkowo ścieśnia do kilku ulic, kilku domów i zamarzniętego jeziora, w którym pewnego dnia odnalezione zostają zwłoki chłopca oraz starszego, najprawdopodobniej bezdomnego, mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Czy to ofiary zabójstw? Czy obie śmierci coś łączy?
Wyjaśnić musi to nowy bohater, powołany do życia przez Małeckiego (choć Bener też się pojawi jako swoiste cameo). Jest nim komisarz Bernard Gross, o tyle podobny do poprzedniego bohatera, że również dotknięty osobistą tragedią. Bener szukał zaginionej żony, co było głównym wątkiem trylogii, ale i najważniejszym rysem psychologicznym bohatera przeżywającego osobistą tragedię. Rodzinne układy Grossa są znacznie bardziej skomplikowane, wielowymiarowe, w warstwie psychologicznej zmuszają bohatera do chłodnej kalkulacji, do tłumienia emocji, do zachowania równowagi mimo wszystko. Pojawia się tu miłość, ale jest i godzenie się z prawdą i próba jej oswojenia.
O ile więc seria z Benerem opierała się na emocjach gorących, buzujących w bohaterze, na jego wściekłości, o tyle najnowsza wydaje się być budowana właśnie z elementów chłodnych, emocji tyle prawdziwych, ile schowanych za ledwie przejrzystą kurtyną codzienności (głównie zawodowej) bohatera, o którym mówi się, że rozwiązał wszystkie powierzone mu sprawy.
Różnice między serią z Benerem a „Skazą” wynikają też z charakteru prowadzonego śledztwa. Tam było ono kwestią osobistą, tu jest pracą, którą trzeba wykonać jak najlepiej, bez oglądania się na innych, na własne kłopoty, na fakt, że całe miasteczko milczy nagle jak zaklęte.
W sprawie, którą prowadzi Gross, nic nie jest więc jasne. To swoista maskarada, jaką starają się przed nim roztoczyć wszyscy, którzy mogliby mieć cokolwiek do powiedzenia o znalezionych zwłokach, a może przede wszystkim o powodach tego, że do owych śmierci w jeziorze doszło. Maski, jeśli rozumieć przez nie ukrywanie prawdziwej tożsamości niektórych osób, są tu wszechobecne – od początku do końca. Bo niemal wszyscy kłamią (to w kryminałach norma), ale robią to tak umiejętnie, że Gross raz po raz daje się nabrać na ich grę.
Bohater sięgnąć musi więc nie tylko do świeżo zebranych śladów, ale zagłębi się też w przeszłość, w której kryje się niejedna zbrodnia i niejedno z kolejnych kłamstw. Pisarz przeplata zresztą narrację teraźniejszą z opowieścią sięgającą dziesięciu lat wstecz, co od razu pokazuje nam korzenie obecnych zdarzeń, choć nawet przez moment nie sprawia, że dowiadujemy się prawdy zbyt szybko. Małecki też bowiem nakłada umiejętnie narracyjne maski, do końca trzymając nas w niepewności co do motywów sprawców i co do ich tożsamości.
„Skaza” jest opowieścią o zatraceniu się. Bohatera w jego pracy, będącej swoistą ucieczką od rodzinnych tragedii i nieporozumień, a także od własnej przeszłości. I antagonistów – w kryciu popełnionego zła i kłamstwach, które mają w tym pomóc. Dla czytelników ważne jest też, że powieść jest co prawda pierwszym tomem cyklu, ale – podobnie jak było to w poprzedniej trylogii – stanowi zamkniętą całość, skonstruowaną wedle najlepszych prawideł gatunku.
Robert Małecki, Skaza
Czwarta Strona 2018