Oto przechodzimy oficjalnie do historii jako pokolenie czasu pandemii. Corona Generation czy co tam specjaliści od ksywek socjologicznych wymyślą. Już teraz, z końcem marca, można powiedzieć, że zostaliśmy zdziesiątkowani. Dosłownie, bo fizycznie, i szerzej, bo mentalnie. Runął nam bowiem w głowach gmach dotychczasowych wyobrażeń – pisze Dawid Kornaga.
Skończył się sen, staliśmy się dystopią. I na dokładkę despotią, po ostatnich wyjątkowych zarządzeniach rządu bez oficjalnego wprowadzenia stanu wyjątkowego. To, czym straszyli nas scenarzyści, reżyserzy, pisarze (w tym i ja dodałem swoje brutalne trzy grosze powieścią Przerwany sen Kashi czy opowiadaniem 2029), tak odległe, w gruncie rzeczy nierealne, jak to dystopia, nadające się co najwyżej na parę sezonów do Netflixa, w przeciągu kilku tygodni stało się faktem.
Chciałoby się zawyć: szanowna Wikipedio, oto przechodzimy oficjalnie do historii jako pokolenie czasu pandemii. Corona Generation czy co tam specjaliści od ksywek socjologicznych wymyślą. Już teraz, z końcem marca, można powiedzieć, że zostaliśmy zdziesiątkowani. Dosłownie, bo fizycznie, i szerzej, bo mentalnie. Runął nam bowiem w głowach gmach dotychczasowych wyobrażeń.
Wyobrażeń o w miarę sytym i niedoświadczonym przez totalną wojnę pokoleniu, które pomimo codziennego użerania się z grasującym zarazkiem nacjonalizmu na szczytach władzy, infekującym naiwnych wizją wielkiej retro Polski — jakoś daje radę. Zdawało się, że oprócz parunastu wojen na tym globie i nierozwiązanych kwestii społeczno-ekonomicznych oraz dramatycznie zmieniającego się na niekorzyść klimatu, nic w najbliższym czasie nam nie zaszkodzi. Czytaj: nie zaskoczy, nie zamąci, nie zmieni naszego trybu życia. Naszego. Obojętne, czy żyjemy w Chinach, w Szwecji czy w Polsce, jakoś tam dociśniemy w trybie awaryjnym do symbolicznego 2050. A co po nas, to już problem następnej generacji. Niech sobie radzą, jako i my tu z trudem to robimy.
Tymczasem niemiła niespodzianka. Samospełniająca się dystopia o fabule tak przerażającej, tak niepewnej finału, bez happy endu jak to dystopia. Ci z nas, którzy przeżyją, przejdą na inny poziom nowej rzeczywistości. Wymusi ona prędzej czy później takie rewolty obyczajowe, takie twisty geopolityczne, takie modyfikacje społeczne, o jakich nie śniło się filozofom, politykom i kapłanom.
Żeby nie było, po kilku miesiącach, jeśli można zabawić się w mało oryginalnego przepowiadacza przyszłości, świat odetchnie od tego cyklonu epidemii. Choćby na chwilę. Choćby do następnego z nim zwarcia, już bardziej przygotowany jak linia Maginota w 1940… Jednak odetchnie, pozwoli sobie na regenerację sił oraz woli przeżycia. Pomny, że lada moment może zaatakować supermocna mutacja wirusa, taki jego prawnuk, jeszcze bardziej okrutny i śmiercionośny. Tym razem koszący dzieci i młodzież, szczególnie tę beztrosko grillującą i piwko popijającą. A już na pewno aspirujących posthipsterów, z pogardą patrzących na każdego silversa czy kalekę, niezdolnego do samodzielnego wdrapania się po schodach do Planu B, by wychłeptać tam cokolwiek i pokazać swoją lajfstajlową witalność. Koronawirus 2.0, który zagnieździ się nawet w żywności vege, mściwy, bezwzględny, amoralny jak kilku markizów de Sade. Jesz mięso? Umrzesz. Nie jesz mięsa? Też umrzesz, cha, cha!
Natomiast ten nasz jedyny świat przez kolejne lata pozostanie już z nami i dla nas — inny. Nie radykalnie inny, raczej pełen modyfikacji w szczegółach. Po prostu bardzo czujny. Mniej tolerancyjny wobec nieznajomego, jednocześnie bardziej świadomy, co dla niego dobre, a co złe. My, mając do zagospodarowania te pozostałe nam kilkanaście czy kilkadziesiąt lat życia — tym bardziej będziemy podążać za tym nowym, czujnym duchem świata.
Pozostawię w tym miejscu owe „wysokie” rozważania innym, naturalnie urodzonym moralistom, którzy wykorzystają każdą okazję do wieszczenia, jak to dzięki zarazie na miarę legendarnej hiszpanki możemy zmienić się na lepsze. Na lepsze i w ogóle. Niektórzy z nich robią to w nadziei otrzymania przyszłej nagrody Nobla i wielu nagród pomniejszych. Choć mówią: robimy to bezinteresownie. Oni, pewni swego zdania i ocen inżynierowie zremasterowanego społeczeństwa. Nabity obfitymi lajkami naiwnych fejm dobrze im robi. Do czego nigdy się nie przyznają. Gdyż z zasady, dobrze wiedzą, wypada wieścić pozytywną przemianę. Szlachetne piękno. Bezinteresowne poświęcenie. Wspaniale opowiadać się za jednoznaczną wersją lepszego świata, jaki może nastać po starym piekle. Zawsze to mile widziane przez wrażliwców u steru recenzji ich wzniosłych pism oraz jedynie słusznych moralnie wyborów.
Niestety, nie jest mi pisana przynależność do tego typu twórców-apostołów. Chociaż w przypływie słabości i żądzy gwałtownej sławy chciałbym niekiedy koniunkturalnie czuć i głosić jak oni. Tę aż nazbyt oczywistą prawdę, która kryje w sobie niejedno przekłamanie. Z jednej strony to nie są źli ludzie, robią swoje. Oni, reinkarnacje jezusowych uczniów łącznie z Judaszem. Z drugiej, odpadam, jak pomyślę, że dołączam do pochodu jedynie-słusznie-myślących. Autorzy mojego sortu pozostają mimo wszystko empatycznymi darwinistami, którzy nie mają złudzeń co do potęgi ludzkiego imperatywu przeżycia. I używania. Owszem, od Nowej Ery, datowanej prawdopodobnie na 2021 zapewne wiele się zmieni.
Na długoletnią pamiątkę pozostaną osłony z pleksi w sklepach, aptekach, urzędach, wszędzie, gdzie to niezbędne. Pozostaną maski ochronne jako symbol tych straszliwych wydarzeń. Słuchawki w uszach jako niezbędnik rozmów przez komunikatory sieciowe. Pozostaną płyny dezynfekujące, mydła, rękawiczki, odkażacze. Pozostaną traumy z nimi związane: pogrzeby offline, stypy online, gorzkie żale w realu. Pewnego dnia, może za rok, może za dwa lata, a może definitywnie za pięć zdejmie się to wszystko. Wynajdą szczepionki, które na jakiś czas uwolnią świat od wymuszonych halloweenowych przebierańców i pozornie filmowej kwarantanny.
Na tę chwilę najbardziej współczuję tym, którzy ledwo co się zakochali. Miłość nie znosi próżni. Bez niej nic konstruktywnego nie powstanie, a świat zdechnie. Nawet krótka miłość jest potrzebna. Miłość jak motylek, na kilka dni. Ale miłość owocna. Współczuję kreatorom obecnych statusów na Tinder czy Grindr. Ci najbardziej zdesperowani, w specyficznym roztkliwianiu się nad swoim losem zaproponują prawie wszystko: One Stand Night jak najbardziej, bez randki zapoznawczej w przytulnej kawiarni, rozbestwiony trójkącik w ubraniach ochronnych jak do malowania ścian, zamiast lubrykantów płyny do dezynfekcji. Przy tym żadnych, definitywnie żadnych pocałunków.
Zapytają przyszłe pary narzeczonych płci wszelakich — żadnych? Młode pary świeżo po ślubie — żadnych? Kolektywy poliamoryczne, kółka swingerskie, cokolwiek tam sobie ktokolwiek zaaranżuje — żadnych? Pocałunek, ten najczulszy wyraz namiętności, nagle znalazł się na ocenzurowanym. Łącznie ze swoim młodszym bratem – powitalnym buziakiem. Oczywiście, kto zna się dłużej, bezstresowo pozwoli sobie na teaser czegoś później bardziej rozbudowanego fabularnie w łóżku. Jednak czy nie zniknie spontaniczność, jaka towarzyszy chęci pocałowania się? Nawet przywitania się jako takiego. Kiedy ja spotykam ciebie, ty spotykasz mnie, lgniemy do siebie, pragnąc skwitować to ufnym całusem. Nic z tego. Samobójcom, naturalnie, nikt nie zabroni, lecz to temat na osobny felieton.
Teraz, zakochani w czasach pandemii, przesyłamy sobie emotki pocałunków. Do następnego #przerwanysenkornagi