Opowieść o niespełnieniu? A może wręcz przeciwnie? Może to opowieść o spełnieniu, które przychodzi jako znak, że nadszedł czas na koniec? „Płynąc do domu” Deborah Levy to historia pełna symboli i ukrytych znaczeń, które podane zostają jak tropy, delikatnie, z szacunkiem dla czytelnika. Autorka pozwala nam odkryć zagadkę bez poczucia, że wszystko zostało tu podane wprost. Po poprzednim rozczarowaniu powieścią Deborah Levy „Gorące mleko”, tę książkę czytam z zachwytem.

W powieści „Płynąc do domu” znajduję duże podobieństwo do opowiadania Lauren Groff „Dla boga miłości, na miłość boską”. W obu mamy dwie pary, dziecko i młodą kobietę. W obu wszyscy razem znajdują się na wakacjach we Francji. W obu młoda kobieta ma plan, o którym nie wie pozostała część towarzystwa. A dziecko ma swoje życie i inicjujące nowy jego etap doświadczenie. W obu jedna z par traci majątek, druga jest na krawędzi rozpadu związku. W obu jest zdrada. I choć są do siebie podobne, warto przeczytać obie. Podjęcie przez dwie pisarki tego samego tematu przy identycznym niemal zestawie bohaterów – przypadkowo czy też celowo – odczytuję jako poruszenie wątku, a raczej wątków, które wciąż nie wybrzmiały wystarczająco mocno w literaturze, ale i w naszym świecie. I może właśnie teraz historie o upadku, rozpadzie i doganiającej nas przeszłości stają się ogromnie ważne. I o tym, że wszystkie nasze czyny i wybory mają swoje konsekwencje. Choćby nawet przyszło nam na nie czekać całe swoje życie.
Symboliczne jest to, że w obliczu utraty majątku, utrata sensu życia wydaje się prawdziwym, choć niezwykle cichym dramatem. Ci, którzy tracą majątek – nowy, stary, odziedziczony bądź wypracowany – przyjeżdżają przed ostatecznym krachem do Francji, do starej Europy, żeby jeszcze po raz ostatni ogrzać się w blasku pieniędzy, nawet jeśli cudzych, popijając szampana i jedząc foie gras. Francja, ostatni przyczółek starej Europy, z jej sielskimi krajobrazami, zachwycającą przyrodą, rustykalnością i trwałą, niezmienną przez pokolenia tradycją czerpania przyjemności z życia, jest już skostniałym skansenem, który nie jest w stanie uratować tych, którzy stracili nadzieję na życie lekkie i przyjemne. Ale to właśnie we Francji mogą jeszcze przez chwilę pielęgnować swoje złudzenia, zanim brutalnie zderzą się z własną rzeczywistością. Jednocześnie ci, którzy utracili majątek, stają się wyrazistym kontrastem dla tych, którzy nie w pieniądzach upatrują swojej wartości. Ci z kasą, a raczej już bez niej, zawsze są trochę grubiańscy, prostaccy, nieeleganccy i płytcy. Tak jakby prawdziwe ludzkie dylematy potrzebowały takiego tła, jakbyśmy nie umieli dojrzeć dramatu jednostki, jeśli nie zostanie postawiony obok czegoś tak banalnego, jak utrata marzeń przez parweniusza.
Jednocześnie ci, którym sens życia wymyka się z rąk, muszą nam wydać się bardziej wartościowi. Ten zabieg mnie trochę irytuje, ale tylko trochę. Bo trudno nie przyznać, że Levy portretuje jednych i drugich nie tylko wiarygodnie, ale też ciekawie. Ja, jako czytelniczka, mogę przecież wybrać i odciąć się od tej prostej symetrii, żeby spojrzeć na nich wszystkich jak na ludzi przeżywających prawdziwe ludzkie dramaty. Choć jednocześnie nie przeczę, że uwagę moją przyciąga druga para i to, co się między nimi właśnie kończy. Ten wątek wydaje mi się dużo bardziej interesujący, choć przecież ten sam motyw pojawia się w co drugim filmie i w co czwartej książce. A jednak subtelność, z jaką Levy kreśli sylwetki bohaterów i ich dylematy, przemawia właśnie do mnie. Lubię taką przestrzenną narrację, z dużą ilością niedopowiedzeń, bez nadmiernej ilości scen, bez piętrzenia sytuacji i opowiadania o tym, jak to bohaterowie źle się czują, żebym na pewno nie przeoczyła tego, co tu jest najważniejsze. Bo tu się wydarzają sytuacje, które mniej uważnemu czytelnikowi mogą wydać się zbędne. Tym niemniej każda z nich jest elementem zagadki, której rozwikłanie tak naprawdę nie jest niezbędne do tego, żeby odłożyć tę książkę po przeczytaniu z satysfakcją.
W przeciwieństwie do poprzedniej powieści Deborah Levy, ta książka jest utkana z delikatnych, ale wyrazistych metafor i symboli. „Gorzkie mleko” miało ich aż nadto, były poutykane jak rodzynki w keksie, bez umiaru. Tutaj dostajemy leniwie snutą opowieść, bez epatowania dramatem i bez nadmiernej egzaltacji. Ta historia ma rytm, ma solidną kanwę, na której wyraźnie widać rysunek wzoru i subtelny haft. Do wyrażenia tematu niepotrzebna jest nadmierna ilość wątków, które niepotrzebnie mnożyły się w „Gorzkim mleku”. Ta historia jest przejrzysta, dyskretna i wymowna. To mnie w niej właśnie urzeka. I to sprawia, że nawet jeśli nie uchwycimy całego sensu tej opowieści, z jej dyskretnymi podpowiedziami i sugestiami, jest to lektora ciekawa i intrygująca. Intrygująca, bo można do niej wrócić. Bo można jeszcze raz czytać, żeby wyłapać te wszystkie subtelności. Żeby zobaczyć w niej coś jeszcze. Jeszcze większą głębię tej historii. A może odbicie swojej własnej historii?
„Płynąc do domu” to proza, która ma swój własny rytm. Powracające motywy i scena, która przeplata fabułę jak refren – nie potrzeba tu więcej zabiegów retorycznych. Prosty język, wymowne i wyraziste sceny, które zostawiają wystarczająco dużo miejsca czytelniczej wyobraźni. Nic tu nie jest przegadane, nic nie zostało narysowane grubą kreską. To lektura, którą czyta się przyjemnie, a jednocześnie z nieustannym poczuciem zagrożenia. Zagrożenia, które ziści się w finale opowieści. Ale które pozostanie z nami jeszcze na długo po przeczytaniu książki.
Deborah Levy, Płynąc do domu (Swimming Home)
Tłumaczenie Marcin Sieduszewski
Wydawnictwo Znak 2019