Maska za maską, warstwa za warstwą, kłamstwo w kłamstwie – niczego nie wolno brać za pewnik, nikomu nie wolno ufać, a już najmniej Grzegorzewskiej, która w tej książce zwodzi na mroczne manowce bezlitośnie, aczkolwiek z ujmującą pisarską maestrią.
Nic w tej książce nie jest przypadkowe, nic nie służy czczej rozrywce, co nie oznacza, że jej czytanie nie sprawia przyjemności (sprawia, choć chwilami perwersyjną). Weźmy choćby miejsce akcji – Wenecja oraz wykopaliska w greckim Patras. Z jednej strony mamy zatem karnawał masek, z drugiej czeka nas przekopywanie się w głąb przysypanej pokładami czasu starożytnej osady. To oczywista gra z czytelnikiem, bo przecież „Kamienna noc” cała jest właśnie jak to stanowisko archeologiczne: autorka każe nam odkrywać – warstwa po warstwie – wydarzenia z przeszłości, serwując je tak, byśmy od najświeższych retrospekcji przeciskali się coraz głębiej i głębiej. Ta achronologiczność jest zresztą sama w sobie tylko jedną z warstw książki, bo przecież mamy tu równolegle toczące się śledztwo Julii Dobrowolskiej w sprawie śmierci małej Helenki i wreszcie książkę w książce, bo całość ma w pewnym stopniu powielać chwyt „znalezionego rękopisu”, powieści napisanej przez niejaką Elizę Florek. Ten ostatni zabieg można też zresztą odczytywać jako rodzaj maski, gdyż książka, którą czytamy, szybko okazuje się opisem tylko jednej z wersji wydarzeń – być może najmniej prawdziwym. Karnawał masek jest tu zresztą powszechny: fałszywe paszporty, obce języki, fałszywe osobowości, obite i będące przez to nie do poznania twarze, i w końcu mylenie tropów – aż do końca, aż do zaskakującego finału, aż do ostatniej zdjętej maski.
Poprzednia część cyklu z Julią Dobrowolską i jej Profesorem, „Betonowy pałac”, był mroczną opowieścią o mafijno-groteskowym świecie krakowskiego Osiedla, gdzie Profesor grał zdecydowanie pierwsze skrzypce, a zagrożenie przychodziło z zewnątrz. W „Kamiennej nocy” Gaja Grzegorzewska porzuca ten duszny zakątek (choć Kraków nadal odgrywa w powieści ważną rolę) i funduje bohaterom – dopuszczając tym razem do głosu oboje – podróż przez Europę. Można ulec wrażeniu, że to próba przewietrzenia powieściowego świata, uczynienia go bardziej przyjaznym także dla czytelnika. To jednak pozory – Grzegorzewska jak zwykle bawi się (z) nami, bo choć bohaterowie opuszczają Osiedle, to wcale nie wyzwala ich to i nie uskrzydla. Duszność pozostaje, ale tym razem zagraża ona Julii i Profesorowi od wewnątrz – to w ich głowach czai się niebezpieczeństwo. Tych rozterek, strachów i kompleksów nie rozświetli słońce Hellady, ani fajerwerki Wenecji. Najlepiej oddaje to scena z zamkniętym teatrem i zniknięciem Edwarda – jednego z głównych bohaterów poprzedniej książki. Nadal gramy, zdaje się mówić do swoich bohaterów Grzegorzewska, ale już nie potrzebujemy sceny i aktorów. Teraz sami dla siebie jesteśmy sceną, aktorem, a przede wszystkim reżyserem. To od nas zależy czy przekopiemy się przez wszystkie warstwy własnych fobii, by wreszcie zrzucić maskę i stanąć twarzą w twarz z odkrytą na dnie wykopu prawdą.
Można nazwać „Kamienną noc” kryminałem, bo w końcu prowadzone jest tu śledztwo (także dziennikarskie), gęsto ściele się trup, a u podstaw intrygi leży mordercza zagadka sprzed lat, której wyjaśnienie jest dla wielu celem nadrzędnym. Ale dla mnie to przede wszystkim opowieść o ucieczce – zarówno tej fizycznej, przypominające hollywoodzkie kino drogi, jak i tej bardziej subtelnej: od poprzedniego życia, od popełnionych błędów, od własnych win. Uciec chcą tu wszyscy, każdy ma powód, by zerwać z tym, co było i zacząć nowy etap (a może przywdziać nową maskę?). Cel to narodzić się na nowo. Niektórym z bohaterów zakończenie książki daje nadzieję, inni muszą pojąć, że to luksus, na który nie każdego stać.
Gaja Grzegorzewska, Kamienna noc
Wydawnictwo Literackie 2016