„Jak mało malin! a jakie czerwone / By krew”…
Świat umiejscowionego w Krakowie „Betonowego pałacu” Gai Grzegorzewskiej nie zna pardonu, to świat bezwzględnie okrutny, świat, do którego najlepiej nie wkraczać. Chciałoby się nawet zakrzyknąć: nie jedźcie do Krakowa!
Każdy rozdział „Betonowego pałacu” rozpoczyna się od motta. Tego jednego, rodem z „Balladyny” Słowackiego, jednak w książce zabrakło. A byłby w sam raz – krew jest tu bowiem kluczem. Krew, upuszczana z ofiar litrami oraz – co nawet ważniejsze – więzy krwi mieszające bohaterom w głowach, wplątujące ich w zdarzenia, które niemal zawsze muszą skończyć się dla nich źle.
Profesor, główny bohater powieści, intelektualista (istnieje podejrzenie, że czytuje Tennysona) i bandyta w jednym, doskonale to wie, a jednak decyduje się przerwać egzotyczne wakacje życia i powrócić do miasta, które ma mu do zaoferowania jedynie ból. Jeśli ktoś zna Kraków, to rozpozna tu niektóre z miejsc, jak choćby dom handlowy Jubilat, ale nie oszukujmy się: gród Kraka w powieści Grzegorzewskiej nie ma wiele wspólnego z lirycznym deszczem na Brackiej czy złotymi nutami, spadającymi na Rynek. W ogóle niewiele ma wspólnego z Krakowem, jaki znają turyści, niezależnie od tego czy przyjeżdżają tu, aby oglądać zabytki, czy przylatują Ryanairem, by się upić do nieprzytomności. To nadal jest Kraków, ale zupełnie inny – ktoś mu ukradł Wawel i Sukiennice, zostawiając szare betonowe blokowisko. Może to i lepiej, bo i tak nie mielibyśmy czasu na zwiedzanie (to akurat tak jak turyści z Wysp) – od pierwszych stron wciąga nas bowiem Osiedle, miejsce tak bardzo oddalone mentalnie od turystycznych tras, jak tylko się da. Osiedle to krakowska enklawa krwi, koksu i wszystkiego tego, co porządny turysta omijać powinien szerokim łukiem.
Na Osiedlu niepodzielnie rządzi Opiekun – postać w zasadzie groteskowa w swym zamiłowaniu do bieli, nadętych póz i poważnych min, otaczająca się indywiduami rodem z freak show, a jednak przerażająca – nawet nie tyle z powodu swej bezwzględności, co z powodu wszechwiedzy. Opiekun nie bez powodu kojarzy się z bogiem i to tym starotestamentowym – jest nie do pokonania, nic nie ujdzie jego uwagi, w pewnym momencie mamy wrażenie, że wszędzie zainstalował podsłuch, wyroki wydaje też bez chwili zawahania, nie licząc się z nikim i z niczym. Tenże Opiekun zatrudnia Profesora do odnalezienia swojej zaginionej żony Sophie. Czy trzeba dodawać, że konstrukcja tego kontraktu z pewnością podpadłaby UOKiK-owi, bo zleceniobiorca jest w nim na zdecydowanie gorszej pozycji?
Trudno mu zazdrościć także dlatego, że przecież nie jest detektywem, nie zna się na tej robocie. A to oznacza, że musi poprosić o pomoc kobietę, którą w przeszłości skrzywdził – raz nieświadomie, raz w półświadomym amoku. Dla obojga ponowne spotkanie oznacza traumę, z której nie będą w stanie się otrząsnąć.
Jak w dobrej baśni, pomoc przychodzi do bohatera też z innej, najmniej spodziewanej strony – od sąsiada geja, na co dzień dramaturga, oraz jego wesołej gromadki „aktorów”. Ale szybko przekonujemy się, że życie to nie bajka, ani teatr. Osiedle nie ma bowiem litości dla nikogo.
„Betonowy pałac” to nie do końca kryminał, nie oszukujmy się. Owszem, książka oferuje zagadkę do rozwiązania, wciąga intrygą, a trup ściele się gęsto, bo – jakby mało było Opiekuna – po Osiedlu grasuje morderca, zwany Rzeźnikiem. Ale przecież Profesor nie szuka mordercy, więc jeśli nawet go znajdzie, to raczej przypadkiem, akcję buduje tu raczej strach o bohaterów niezdarnie poruszających się po patologicznym świecie Osiedla, a porachunki, skutkujące raz po raz świeżym trupem, na myśl przywodzą raczej świat ze „Złego” Tyrmanda, niż choćby z kryminałów Jo Nesbø i to mimo że nastrój, oraz ogólna skłonność bohatera do opadania w tarapaty, jako żywo przywodzą na myśl rzeczywistość, w której żyje Harry Hole.
W pewnym momencie Profesor zastanawia się czy wszystko, co go spotyka, nie jest tylko swoistym testem. Owszem, jest. To – biorąc pod uwagę wszechwiedzę Opiekuna – teleturniej, ale oczywiście nie jego familijna odmiana typu „Jeden z dziesięciu”, bliżej mu do „Najsłabszego ogniwa”, a najbardziej do „Rollerball” i „Igrzysk śmierci”, tyle że pozbawionych hollywoodzkiej skłonności do uproszczeń. I z tego punktu widzenia „Betonowy pałac” to przede wszystkim opowieść o złych odpowiedziach na trudne pytania i dalekosiężnych konsekwencjach niewłaściwych wyborów.
Gaja Grzegorzewska, Betonowy Pałac
Wydawnictwo Literackie 2014