Wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe, ale moją ambicją było nie tylko pokazanie tego, co się działo w egzotycznych krajach, ale też problemów, które ludzie jadący „w Himalaje” ze sobą przywozili z Polski. Bo każdy z nich ciągnął za sobą swój ogon doświadczeń. Często takie wyjazdy były ucieczką nie tylko od szarzyzny PRL-u, ale również od własnych problemów – mówi Anna Kalinowska*, autorka książki „Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenie o wolności”. Rozmawia Jakub Hinc.

Jakub Hinc: Dziś wyjazd za granicę jest dla Polaków sprawą normalną. W latach osiemdziesiątych, które opisuje pani w książce, było inaczej. Jakie emocje towarzyszyły pani, gdy okazało się, że – zresztą zupełnym przypadkiem – wyjedzie pani nie tylko za granicę, ale dodatkowo do egzotycznych Indii? Ciekawość, a może obawa?
Anna Kalinowska: To była przede wszystkim radość, że szykuje się taka niezwykła przerwa w dość szarej codzienności. Wyjazd był szansą na skorzystanie z tego, co oferuje wielki świat. Ale towarzyszyła mi też niepewność, związana z całą skomplikowaną procedurą, która poprzedzała każdy wyjazd. Nie było wiadomo czy na czas dostanie się paszport, albo czy w ogóle się go dostanie, czy uda się zgromadzić potrzebne fundusze, bo to jednak wymagało pewnej ekwilibrystyki, o której teraz opowiada się z humorem i pewną nostalgią, ale prawda jest taka, że zgromadzenie pieniędzy, a szczególnie twardej waluty, przecież złotówka była niewymienialna, a legalny „przydział dewiz” minimalny, nie było wtedy sprawą prostą.
Sposobem na „zdobycie” paszportu było zdefiniowanie takiego wyjazdu jako wyprawy naukowej.
– I w pewnym sensie były to wyjazdy naukowe, bo, na przykład, w wielu przypadkach w takich wyprawach brali udział, przyrodnicy czy pracownicy naukowi instytucji medycznych. Dla takich osób, nawet wyjazd, który nie był planowany jako wyprawa naukowa, i tak stawał się szansą na zaobserwowanie innej kultury i innych warunków przyrodniczych co dawało dużą zawodową satysfakcję. Wielu z tych, którzy wyjeżdżali, traktowali to przynajmniej pośrednio jako szansę na rozwój zawodowy.
Wyobrażam sobie, że najtrudniejszym momentem tych wyjazdów była konieczność powrotu do szarości PRL-u.
– Wyjazdy do Azji nie miały takiego charakteru jak te na Zachód, które często okazywały się podróżami w jedną stronę. Zdarzało się, że ktoś pozostał w Indiach, ale nie było to powszechne pragnienie. Oczywiście same wyjazdy były przyjemne, a gdy przyjemność się kończy, pozostawia to w nas zawsze pewien niedosyt, bo egzotyka tamtych miejsc dostarczała atrakcji, której brakowało w kraju.
„Uciec w Himalaje” to książka reportażowa, ale swoich bohaterów skonstruowała Pani, co zresztą sama przyznaje, z CV wielu różnych osób. Jak wspomina pani we wstępie do książki, także po to by uniknąć zarzutów o plagiat cudzych wspomnień. Dla mnie to jednak zabieg o znacznie większym znaczeniu, bo pozwala opisać nie tyle konkretne osoby, co typy osobowości tych, co decydowali się na taki wyjazd. Czy dobierając do książki konkretne wydarzenia i typy osobowości miała pani na celu właśnie przekazanie w niedużej liczbie opowieści jak najszerszego spektrum zjawisk i postaw?
– Rzeczywiście było to moim zamiarem. Chciałabym się odciąć od traktowania tych opowiadań jako osobistych zapisków. Wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe, ale moją ambicją było nie tylko pokazanie tego, co się działo w egzotycznych krajach, ale też problemów, które ludzie jadący „w Himalaje” ze sobą przywozili z Polski. Bo każdy z nich ciągnął za sobą swój ogon doświadczeń. Często takie wyjazdy były ucieczką nie tylko od szarzyzny PRL-u, ale również od własnych problemów. Pokazuję też tych, którzy znajdowali tam sobie zajęcie „na stałe”, a przynajmniej na jakiś czas. Wytworzył się wtedy specjalny zawód „przewalacza”, osoby, która na miejscu zajmowała się przemytem, co było źródłem stałych dochodów, a nie tylko zdobywaniem doraźnych środków na kolejny wyjazd. Nie opisuję jednak konkretnych osób, bo dla wielu z nich bycie szmuglerem niekoniecznie jest dziś czymś, czym warto się chwalić w życiorysie.
Opisuje jednak pani pewne zdarzenie, które ma chyba charakter osobisty – mam na myśli pozostawienie w Nepalu pary „wibramów”, butów polskiej produkcji.
– Nigdy już nie dorobiłam się tak dobrych butów. Byłam przez dłuższy czas w radzie Światowej Unii Ochrony Przyrody i mieliśmy spotkania pod Genewą, co oznacza, że mogłam przebierać w górskich butach, a jednak już nigdy nie udało mi się znaleźć tak wygodnych jak polskie „wibramy” (śmiech).
Wyjazdy, które pani opisuje, łączyły w sobie jednak głównie dwa elementy: chęć wyrwania się, choćby na chwilę, z siermiężnej rzeczywistości PRL-u, jak i cel handlowy, poparty niezwykłą, zdawałoby się w realiach gospodarki planowej, smykałką naszych obywateli do handlu. Oba realizowały zawarte w podtytule „marzenie o wolności”.
– Jednymi kierowała chęć zobaczenia czegoś nowego, innym przyświecał głównie cel zarobkowy. To też okazało się ważne. Dość często stawiam tezę, że to właśnie wtedy powstała pierwsza przymiarka do późniejszej gospodarski rynkowej. Rodził się wtedy drobny import i eksport, powstawały mikro centrale handlu zagranicznego, przywożono do kraju rzeczy niedostępne, także z politycznego punktu widzenia, jak choćby części do komputerów, co dało podstawy komputeryzacji osobistej. To także wtedy zaczęły się rodzić pewne fortunki, które potem stały się zaczynem rozwoju rodzimej przedsiębiorczości. Nie chciałam jednak pisać przewodnika po handlu w Azji w latach 80. Ktoś mnie kiedyś pytał, jakie było „przebicie”, co szło lepiej, a ja nie pamiętam czy lepiej zarabiało się na parasolkach czy na grzałkach. Mnie interesuje za to, jak te wyprawy wydobyły z ludzi pewne indywidualne talenty do prowadzenia działań biznesowych, dzięki czemu transformacja po ‘89 roku byłą dużo łatwiejsza.

Jednak skupia się pani głównie na tych, dla których wyjazdy były szansą na skorzystanie z tego, co oferują tytułowe Himalaje.
– Bo w środowiskach. które najlepiej znam to właśnie Himalaje pchały ludzi do tych wyjazdów. Handel był tylko środkiem, który miał pomóc zrealizować marzenia każdego chodzącego po górach. To właśnie polscy himalaiści byli często prekursorami tego importu i eksportu indywidulanego, co z wielkim podziwem i szacunkiem opisywali ci, którzy himalaizmem zajmowali się na Zachodzie. Widzieli, że sukces polskich himalaistów wiązał się też z ich przedsiębiorczością. Bo jak by inaczej zdobywać dewizy na wyprawy i sprzęt. Te metody wypracowane przez profesjonalnych wspinaczy przenikały potem dalej, do tych, którzy chodzili po górach raczej turystycznie, ale też chcieli zakosztować Himalajów. Następował przepływ informacji, dotyczących choćby możliwości „importu-eksportu” w celu zdobycia środków na taki wyjazd. Warto też pamiętać, że do Nepalu te wyprawy czysto handlowe raczej nie docierały, one ograniczały się do Indii. W Himalaje wędrowali ludzie specyficzni, często z jednego środowiska. W Nepalu podczas spaceru po Katmandu spotykało się więcej znajomych, niż w Polsce przez cały rok. Mąż mi opowiadał jak jadąc na rowerze zderzył się tam z koleżanką ze studiów, której nie widział piętnaście lat.
Reportaże, czy też opowiadania, zawarte w książce powstały – jak rozumiem – teraz. Czy jednak opierała się pani na dawnych zapiskach, czy sięgnęła pani może do zgromadzonych w czasie wyjazdu artefaktów np. biletów lotniczych, wejściówek do muzeów i galerii?
– Tak naprawdę opowiadania powstawały w różnym czasie. Pierwsze napisałam niemal zaraz po wyjeździe i niewiele brakowało, żeby zostało wtedy opublikowane. Przyjęło je pismo „Literatura”, ale tak się złożyło, że już po zredagowaniu opowiadania pismo przestało wychodzić. Wyciągnęłam kiedyś ten utwór z szuflady i pomyślałam, że może warto do niego wrócić. Pozostałe opowiadania istniały także, ale w formie szkiców, które teraz rozwinęłam.
Czy pani przygoda z Himalajami trwała też w czasach, gdy handlowe wyjazdy przestały być koniecznością?
– Otworzyły się wtedy możliwości wyjazdu do wielu innych miejsc, choćby w równie piękne i egzotyczne Andy, albo na australijską Górę Kościuszki. Oczywiście wracałam już po transformacji do Indii, choć już nie miałam tego poczucia egzotyki. Oczywiście z Indiami jest tak, że albo się je pokocha, albo się do nich zniechęci na zawsze. Ja należę do tych, dla których Indie zawsze są obiektem marzeń. Prawda jest taka, że pewne obserwacje są nie do powtórzenia, bo postęp cywilizacji, globalizacja następują zbyt szybko i wiele różnic między krajami zanika. Moje opowiadania są też zatem nostalgicznym wglądem w świat, jakiego już nie ma. Ale cieszę się, że tak popularne stały się w Polsce indyjskie restauracyjki, że istnieje w Warszawie knajpka nepalska.
Ma pani swoje ulubione dania azjatyckiej kuchni, które zostały z panią dzięki wyjazdom?
– Bardzo dziękuję za to pytanie (śmiech). Stałym elementem naszej kuchni jest ryż z soczewicą, który zachwycił mnie w Nepalu. A we wspomnianej knajpce nepalskiej zamawiamy z mężem pierożki momo.

Mówiła pani o globalizacji, ale chyba są jeszcze kierunki nieodkryte, do których warto by pojechać? Miejsca niezepsute cywilizacją?
– Muszę powiedzieć, że ja jestem zepsuta podróżami (śmiech). Udało mi się być już w tylu miejscach, że jest już coraz trudniej znaleźć takie, których nie widziałam. Ale wciąż nie udało mi się dotrzeć do Papui Nowej Gwinei i na Antarktydę. Ta druga może za chwilę zniknąć. W przypadku miejsc niedotkniętych cywilizacją rodzi się pewien dylemat moralny. Bo czy jeżdżenie tam nie sprawi, że za chwilę powstaną tam hotele i fast-foody? Może lepiej traktować te miejsca jako nieosiągalną tajemnice i pozwolić im zostać takimi, jakie są.
Są też miejsca, które opisuje pani w książce, a w których zmiana byłaby pożądana. Mam na myśli Kaszmir – i wtedy, i teraz niebezpieczny. Opisuje pani w książce ostrzelanie autokaru jadącego do tego miejsca.
– Niestety niepokoje i dramat rozdartego Kaszmiru cały czas trwa. O ile wielu z tych przygód, które opisuję, teraz już pewnie nie dałoby się doświadczyć, to te kłopoty, jakie zdarzyły się w Kaszmirze wciąż mogą się powtórzyć. To smutne, że to o czym pisałam, nadal jest tak bardzo aktualne.
W tym tomie znajdziemy pięć reportaży. To dużo, bo każdy zawiera osobną przygodę. Ale może ma pani w zanadrzu kolejne historie, którymi będzie chciała podzielić się z czytelnikami? A może ma pani inne plany pisarskie, o innych czasach lub innych miejscach?
– Pracuję nad książką, która będzie swoistą dokumentacją moich spotkań z osobami na których losy wpłynął okres komunizmu w innych krajach, niż Polska. Opisuję spotkanie z Estonką, która dostała się do Finlandii, gdy jej kraj został wchłonięty przez Związek Radziecki, a jej trauma spowodowała, że zasiliła szeregi alkoholików przemieszkujących w parkach. Piszę też o kobiecie, ofierze zjawiska żenienia się z kobietami z Zachodu, tylko po to, żeby zdobyć paszport. Kroi się z tego seria opowiadań- reportaży, z których niektóre są gotowe, niektóre są jeszcze na etapie zapisków.
Rozmawiał Jakub Hinc
*Anna Kalinowska – dr nauk przyrodniczych, na Uniwersytecie Warszawskim przez ćwierć wieku kierowała Centrum Badań nad Środowiskiem i Zrównoważonym Rozwojem, autorka książek popularnonaukowych na temat ochrony środowiska, a także powieści „Krótka smycz” i książek dla dzieci „Lato nad Narwią”, „Łaskotani chrabąszcza wąsami” oraz programów radiowych, pasjonatka podróży.