Jake był podłym skurwysynem. I rówieśnikiem Jamesa. Miał nad nim przewagę wzrostu i masy, co pod koniec podstawówki decydowało o podwórkowej hierarchii. Mieszkał w bloku przy Moorfield Road, po drugiej stronie Carterhatch Lane, widywali się więc często. Był pierwszym chłopakiem, z którym James się bił. Czy raczej pierwszym, od którego zebrał wpierdol – zapraszamy do przeczytania fragmentu książki Łukasza Błaszczyka „Pożegnanie z Budapesztem”.
Jake był podłym skurwysynem. I rówieśnikiem Jamesa. Miał nad nim przewagę wzrostu i masy, co pod koniec podstawówki decydowało o podwórkowej hierarchii. Mieszkał w bloku przy Moorfield Road, po drugiej stronie Carterhatch Lane, widywali się więc często. Był pierwszym chłopakiem, z którym James się bił. Czy raczej pierwszym, od którego zebrał wpierdol.

James i tak funkcjonował na preferencyjnych warunkach. Odkąd brat Josha rzucił koledż, by rozkręcić detaliczny handel narkotykami i objął Jake’a programem lojalnościowym, ten, ilekroć zaglądał na podwórko, pozwalał obu przyjaciołom wykupić się byle kanapką czy batonem, ewentualnie garścią drobniaków. Reszta dzieciaków nie miała tak łatwo. Płaciły haracz, dopóki nie skończył im się zapas miętówek, kieszonkowego czy wykradzionej rodzicom biżuterii. A wtedy Jake wymierzał karę. Z tym większym upodobaniem, im dłużej czekał na wyczerpanie zasobów. Nigdy nie napotkał oporu, choć trafiał na silniejszych od siebie. Skoro złamał nos trzynastoletniej Trinny i wybił jedynki Jełopowi Benny’emu, śmiałka, który by podniósł rękę na Jake’a, mogło spotkać coś o wiele gorszego. Więc nikt jej nie podnosił.
Nie ustawały za to spekulacje dotyczące motywów Jake’a. Sądzono, że kieruje się kluczem rasowym, ale zawsze po czarnym czy azjatyckim dzieciaku przychodziła kolej na białego. Gdy zaczął polować na małoletnich fanów Tottenhamu, szeptano o jego domniemanej sympatii dla Arsenalu. Ale Jake nie był ani rasistą, ani fanem piłki nożnej.
Był fanem wpierdolu.
Rodzice ofiar apelowali do ich rozsądku. Ojcowie łajali synów za mazgajstwo i podczas posiedzeń w Black Horsie zgadzali się, że odrobinę przemocy dobrze im zrobi. Ot i preludium do rozczarowań dorosłego życia. Matki solidaryzowały się z rodzicami Jake’a, szanowanymi w lokalnej społeczności nauczycielami, którzy wobec specyficznego hobby syna byli tak samo bezradni jak reszta. Donos do opieki społecznej czy na policję nie wchodził w grę. Takie sprawy należało rozwiązywać we własnym gronie. A skoro
Jake’a nie dało się powstrzymać, należało go tolerować.
Dopóki nie przerzucił się na zwierzęta. Parę tygodni po tym, jak w okolicy zaczęły zdychać w męczarniach psy i koty, Stary Tim podpatrzył, jak po zmroku Jake zostawia na progach domów niewielkie porcje mięsa naszpikowanego tłuczonym szkłem. Następnego dnia po Starego Tima przyjechała karetka, a po Jake’a policja.
*
James spotkał Jake’a ponownie w maju 1989 roku w klubie Shoom. Zamiast przybrudzonej żonobijki i przyciasnych dżinsów Jake nosił hawajską koszulę, która wisiała luźno na wychudłym ciele, i workowate, płócienne spodnie. Głowę miał niewygoloną, na ramiona tłustymi strąkami opadały mu długie loki. I tańczył. A raczej próbował, bo jakkolwiek do metrum cztery czwarte dało się dostroić mimo zerowej koordynacji ruchowej, jemu sprawiało to trudności. Wyglądało to tak, jakby składał się do ciosu sto dwadzieścia razy na minutę i zawsze chybiał celu. Jakby nastawał na tych, którzy skąpani w różowej mgiełce i smagani światłami stroboskopów ruszali się w tempo. Patykowaty dzieciak, który przez niezgrabność wraz z każdą próbą dopasowania się do reszty coraz bardziej od niej odstawał. Ale tu, inaczej niż na Moorfield Road, nie musiał bronić się przed ostracyzmem, tu liczyło się uczestnictwo, nie kompetencje. Jednak gdy wybrzmiało Show Me Love i ich spojrzenia się skrzyżowały, James zamiast uznać, że Robin S. przemawia w imieniu Jake’a i choć tyle jest mu winien, odwrócił wzrok i ruszył w kierunku toalety. Jake dopadł go w pół kroku. James, zdjęty lękiem i wyrzutami sumienia, wykrzyczał przeprosiny. Za kanapki, którymi nigdy nie podzielił się z nim dobrowolnie, za mecze, o których nigdy mu nie mówił, choć zawsze brakowało jednego zawodnika, za to, że nigdy nie zaprosił go do siebie i nie spytał, co słychać. Nie miał pewności, czy wśród huku automatu perkusyjnego i syntezatorowych sztychów Jake cokolwiek usłyszał, ale liczył się gest. Dlatego pozwolił się przytulić. Kiedy tańczyli, ich pot parował, skraplał się przemieszany na suficie i skapywał im na włosy, oczy i usta.
Bez tabletki nie każdy numer był jego ulubionym i nie każdy tańczący miłością życia. Ale oparł się pokusie, bo obiecał matce, że będzie czuwał nad Claire. Rozejrzał się za nią i Joshem i patrzył, jak tańczą, oparty plecami o ścianę. Zwykli się o nią opierać klienci i pracownicy siłowni, póki czynsze w tej części miasta nie poszły w górę. Właściciele nieruchomości czyścili je z drobnej przedsiębiorczości, by zrobić miejsce dla dużych graczy, którzy jednak nie byli jeszcze tak zdesperowani, żeby walczyć między sobą o każdą piwnicę na Southwark. Więc przez tych parę lat mieli je dla siebie zasiłkowicze. Za wstęp płacili co łaska, ale było ich tak wielu, że kluby w rodzaju Shoom i tak pozostawały rentowne.
Jake podążył za wzrokiem Jamesa, zignorował Josha i podryfował w kierunku rudowłosej nastolatki, tańczącej pośród chuliganów z Inner City Firm i Bushwackers. Patrząc na tę wiotką istotkę, można było odnieść wrażenie, że to ona namówiła klocowatych fanatyków West Hamu i Milwall, by się ze sobą przytulali na parkiecie, zamiast skakać sobie po głowach i dźgać się nożami. Sekret ich pełnej życzliwości postawy był jednak bardziej prozaiczny – ecstasy nie tylko wyzwalała w nich nieuświadomione pokłady empatii, ale i skrajnie odwadniała ich organizmy, co wykluczało spożycie alkoholu, a więc i postalkoholowy rozpierdol.
– Wspaniała dziewczyna! – wrzasnął Jake, gdy obaj znów znaleźli się obok siebie.
– To moja siostra! – odkrzyknął James.
Nie musiał ich sobie przedstawiać, Jake pamiętał jej imię. Powiedziałby, że wpadli sobie w oko, gdyby nie to, że wszyscy tutaj wpadali sobie w oko. Nie chciał więc martwić się tym na zapas.
Wyszli po szóstej. Bez Josha, który gdzieś się zgubił. Na zewnątrz trwał najgorętszy maj stulecia. Zaczynał się szczyt. Szli w górę Borough High Street pod prąd rzeki kobiet w garsonkach i mężczyzn w garniturach, którzy spieszyli na południe i rozstępowali się przed nimi, byle uniknąć kontaktu fizycznego. Ale James ich nie winił. Im dotyk nie sprawiał przyjemności, oni nie chcieli się bratać, tylko odgrodzić. Uprawiać aseptyczną miłość jak Jason Donovan i Kylie Minogue w teledysku do Especially for You. Żyć jak tych dwoje – na schludnych przedmieściach wśród schludnych ludzi. Nie po to słuchali ich piosenek, nie po to oglądali ich w Sąsiadach, by James, Jake i Claire samą swoją obecnością przypominali im, że to nie Melbourne, lecz Londyn. W którym młodzi ludzie, zamiast strzyc trawniki i pisać listy miłosne, imprezują bez końca za pieniądze z ich podatków. Nie po to nabrali kredytów studenckich, nie po to maszerowali co rano do City jak ich ojcowie do fabryk, zanim Thatcher uznała fabryki za nierentowne, nie po to wyrzekli się solidarności, by miało się okazać, że wszystko, o co walczyli, ci wykolejeńcy mieli za darmo. James mimowolnie się uśmiechnął. Bo żeby znaleźć się w Club Tropicana, naprawdę wystarczył jeden uśmiech. Proroctwo George’a Michaela sprzed sześciu lat spełniło się co do joty, czego sam Michael nie mógł przewidzieć, gdy szydził z nowobogackich marzeń o Balearach. To nie była zła piosenka. Dobiegała z zaparkowanej w autobusowej zatoczce taksówki, dopóki kierowca nie zmienił stacji na pirackie Kiss FM, przedłużając tym samym imprezę ich trojga.
Łukasz Błaszczyk, Pożegnanie z Budapesztem, Świat Książki 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone