wywiad

Łukasz Łebek: Zwierzęta czują podobnie, jak my | Rozmawia Jakub Hinc

Przez ogrom emocji, który towarzyszy chorowaniu i leczeniu zwierząt, narasta wokół weterynarii sporo mitów, a także uprzedzeń. Przez jednych “weci” oceniani są jako istoty żywiące się miłością do zwierząt, inni twierdzą, że sprzedaliśmy dusze i jedyne na czym nam zależy to pieniądze. Wszędzie można się natknąć na opisy tego, jak postrzegają nas opiekunowie. Ja natomiast w tej książce starałem się pokazać, że po drugiej stronie stołu stoi człowiek. Chciałem umożliwić czytelnikowi spojrzenie na kwestię opieki nad zwierzętami oczami lekarza weterynarii – mówi Łukasz Łebek, autor książki „Co gryzie weterynarza”. Rozmawia Jakub Hinc.

Łukasz Łebek – lekarz weterynarii i autor bloga „Nie zadzieraj z weterynarzem”. W 2013 roku ukończył Wydział Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie. Na co dzień pracuje w jednej z Tarnogórskich przychodni weterynaryjnych. Zawodowo zajmuje się psami, kotami, królikami oraz innymi puchatymi stworzeniami. Interesuje się szeroko pojętą interną, nie lubi natomiast chirurgii. W pracy ceni sobie szczerość w kontaktach z opiekunami zwierząt. Na blogu dzieli się historiami z gabinetu weterynaryjnego, starając się jednocześnie przemycić treści edukacyjne. Napisał również dwie książki dla dzieci. Prywatnie mąż Weroniki i tata Antosi oraz Tadzia. Fot. Aleksandra Szczygieł

Jakub Hinc: Pamiętam taki brytyjski serial BBC puszczany w TVP w latach osiemdziesiątych „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Jako dzieciak namiętnie go oglądałem i nie tylko dlatego, że w czasach PRL-u z ofertą telewizyjną było kiepsko. Właśnie powstała współczesna wersja tego programu nakręcona w latach 2019-2020. Wspominam o nim jednak nie dlatego, że ponownie zekranizowano świetne książki Jamesa Herriota (Alfa Wighta), ani nie dlatego, że w wersji fabularnej wówczas wystąpił Anthony Hopkins, ale dlatego, że pana pierwsze kroki w zawodzie przypomniały mi właśnie historię młodego adepta weterynarii, który trafia pod skrzydła doświadczonego weta z Yorkshire, o której opowiadały te książki i serial. Jak pan myśli, takie zdobywanie szlifów pod okiem mistrza jest dobrą drogą wejścia do zawodu lekarza weterynarii?

Łukasz Łebek: Herriota bardzo cenię. Zwłaszcza książkowego, choć pierwszą adaptację również znam. Niezmiennie udowadnia – a przynajmniej ja to tak odbieram – że czasy się zmieniają, a ludzie niekoniecznie. Co do pytania: „mentoring” jest bardzo popularnym sposobem zdobywania wiedzy. Cenią sobie go szczególnie chirurdzy, ale nie tylko. Możliwość czerpania z kilkudziesięciu lat doświadczenia moich starszych  kolegów, dała mi duży komfort podczas pierwszych kroków stawianych na zawodowej ścieżce. Dalej, mimo tego że już trochę pracuję, cenię sobie ich wsparcie. Uważam, że niewielu jest takich, którzy bez wsparcia mentorskiego odnaleźliby się w weterynaryjnym świecie. Kończymy studia z dużym bagażem wiedzy, jednak przydaje się ktoś, kto nauczy nas z tej wiedzy korzystać.

W książce napisał pan o tym, że bardziej doświadczeni i o większym stażu koledzy po fachu wspominali o zmianie w sposobie myślenia ludzi o zwierzętach właśnie w tym mniej więcej czasie, w którym serial zagościł na ekranach polskich telewizorów. I wydaje mi się, że ten właśnie serial miał na to ogromny wpływ (tych książek wówczas w Polsce nikt nie wydał, choć w USA stały się bestsellerami). Sądzę jednak, że w wymiarze jednostkowym, osobistym, a miał oddziaływania przecież na masową skalę, oglądany był przecież nie tylko w całej Polsce, ale i na całym świecie, był jednak przyczynkiem do zmiany w postrzeganiu miejsca zwierząt w świecie. Chciałby pan, żeby „Co gryzie weterynarza” też spowodowało zmianę postawy, przynajmniej niektórych osób, pod opieką których znajdują się zwierzęta?

–  Jeśli chociaż jedna osoba zatrzyma się na chwilę i pomyśli „o ja też tak robię”, będę szczęśliwy. Chciałbym zachęcić do autorefleksji i do uzmysłowienia sobie, że zwierzęta czują podobnie, jak my. Czy to się uda? Mam głęboką nadzieję, że tak.

U pana w domu rządzi Kluska – suczka beagle’a. Wcześniej, towarzyszem dzieciństwa był owczarek niemiecki Luks. Zauważalna różnica – potężny wilczur i raczej niewielka suczka rasy beagle. To był celowy wybór, żeby zamienić wielkiego psa na psa średniej wielkości? A może przypadek sprawił, że pana zwierzęciem towarzyszącym jest właśnie ona?

–  Między Luksem a Kluską, było jeszcze kilka psów. Opisywanie wszystkich zwierząt, które mieszkały w moim rodzinnym domu dałoby materiał na osobną książkę. Tu wybrałem dwie czworonożne postaci, które zajmują w moim sercu szczególne miejsce. Luks, jako punkt zwrotny i najmądrzejsze psisko, jakie znam oraz Kluska, która nauczyła mnie być dorosłym opiekunem.

Wybór beagla był połowicznie świadomy i już na wstępie popełniłem wiele błędów. Przede wszystkim tak mi się ta rasa spodobała, że nie dopuszczałem do siebie wielu istotnych informacji. Są to psy uparte, żarłoczne i potrzebują odpowiedniej dawki ruchu oraz ogromu pracy. Tymczasem ja sugerowałem się jedynie wyglądem i tym, że w mieszkaniu, które zajmowałem na studiach lepiej będzie się czuć średni pies, niż np. owczarek niemiecki. Można by pomyśleć, że student weterynarii będzie rozsądniejszy. Wychodzi na to, że nie jest (śmiech).

Już w pierwszym zdaniu wstępu do „Co gryzie weterynarza” napisał pan, że zawsze chciał napisać książkę o swojej pracy. Co w takim razie fascynuje pana w tej pracy na tyle, żeby o tym pisać? Krótko mówiąc: co lekarza weterynarii gryzie?

–  Najbardziej fascynują mnie ludzie. A raczej stale zaskakują. Mam wrażenie, że nasz zawód cieszy się dużym zainteresowaniem i wiele osób jest ciekawych jest tego, jak wygląda ta praca “od kuchni”. Niestety przez ogrom emocji, który towarzyszy chorowaniu i leczeniu zwierząt, narasta wokół weterynarii sporo mitów, a także uprzedzeń. Przez jednych “weci” oceniani są jako istoty żywiące się miłością do zwierząt, inni twierdzą, że sprzedaliśmy dusze i jedyne na czym nam zależy to pieniądze. Wszędzie można się natknąć na opisy tego, jak postrzegają nas opiekunowie. Ja natomiast w tej książce starałem się pokazać, że po drugiej stronie stołu stoi człowiek. Chciałem umożliwić czytelnikowi spojrzenie na kwestię opieki nad zwierzętami oczami lekarza weterynarii.

Chciałbym zachęcić do autorefleksji i do uzmysłowienia sobie, że zwierzęta czują podobnie, jak my. Czy to się uda? Mam głęboką nadzieję, że tak.

Wspomina pan o tym, że na studiach postanowił zajmować się zwierzętami gospodarskimi. Wprawdzie z tej specjalizacji niewiele wyszło, ale zdaje się, że jednak coś z tej potrzeby pozostało, bo powstały dwie książki o mieszkankach obór. Wspólnie z Adamem Święckim napisał Pan „Wszystko o krowach” i już samodzielnie „Czy krowy jeżdżą do weterynarza?”. Żałuje pan czasem, że ostatecznie jest wetem zwierząt towarzyszących, a nie rogacizny?

– Niczego nie żałuję w swoim życiu – zarówno prywatnym, jak i zawodowym. Lubię to co robię, do pracy chodzę z przyjemnością i szczerze nie brakuje mi terenowych atrakcji. Praca w terenie wymaga stałej dyspozycyjności, całą dobę i siedem dni w tygodniu. Odkąd mam swoją rodzinę, cenię sobie każdą chwilę, którą mogę z nią spędzić. Myślę, że trudniej byłoby mi zarządzać czasem wolnym, gdyby został terenowcem. Poza tym wolę, gdy pacjenci przyjeżdżają do mnie. Zresztą skosztowałem trochę pracy w terenie i mimo całej swojej sympatii dla krów i świń, wolę pracować z psami, kotami i resztą domowego drobiazgu. I zdecydowanie większą frajdę sprawia mi pisanie o krowach, niż nocne eskapady do obory.

Na czym polega różnica w podejściu do pacjenta i klienta przez lekarza weterynarii zajmującego się leczeniem zwierząt towarzyszących i tego, który leczy zwierzęta gospodarskie? I nie pytam tu o tę oczywistą, związaną z gabarytami pacjenta, ale o podejście do procesu leczenia.

Łukasz Łebek, Co gryzie weterynarza, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021

– Moim zdaniem nie powinno być różnicy w podejściu. Każda żywa istota czuje i powinno ją się traktować z należytym szacunkiem. Obojętnie czy jest to kot czy krowa. Mimo to praca w terenie różni się od tej w ambulatorium, nie tylko lokalizacją i gabarytami pacjenta. W leczeniu zwierząt gospodarskich – poza tymi, które przebywają na tzw. “dożywociach”, dużą rolę odgrywa aspekt ekonomiczny. Lekarz musi wziąć pod uwagę to czy rolnikowi opłaca się leczyć zwierzę. Wydaje się to dość okrutne, jednak niestety tak wygląda rzeczywistość w terenie. Drugą istotną różnicą jest to, że opiekun przyprowadzający swojego pupila do przychodni z reguły obdarza go olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Przecież traktujemy nasze zwierzęta, jak członków rodziny. W przypadku dużych zwierząt lekarz zazwyczaj nie spotyka się z tego rodzaju uczuciami. Oczywiście nie jest to regułą, a już na pewno nie w przypadku koni, które w większości są przez swoich ludzi bardzo kochane.

Po lekturze „Co gryzie weterynarza” mam wrażenie, że grupą, która zaskarbiła sobie pana szczególną sympatię są też gryzonie. I to nawet nie urocze chomiki z wypchanymi karmą policzkami, czy pochrząkujące kawie, do niedawna zwane świnkami morskimi, ale… szczury. Co takiego mają w sobie te gryzonie, że mimo, iż przez większość ludzi są uważane za szkodniki, to mogą liczyć na pana względy?

– Szczur to dla mnie wyjątkowe zwierzę. Co ciekawe, przed podjęciem pracy wcale nie zajmował moich myśli. Zainteresowanie i ciepłe uczucia pojawiły się, gdy byłem już aktywny zawodowo. Szczerze, to wcześniej chyba nigdy żywego szczura nie widziałem. Gdy przewrotny los postawił na mojej drodze gryzonie, szybko okazało się, że mają do zaoferowania równie wiele, jak psy i koty. Podobnie przywiązują się do opiekunów. Okazują bardzo wyraźnie swoje sympatie i antypatie. Są bystre i cwane, a obserwując ich zachowanie w grupie możemy łatwo zauważyć, że każdy jest indywidualistą. Podobnie, jak my. Szczury bardzo przypominają mi ludzi. No i mają świetne ogony. Dodatkowo, gdzieś głęboko z tyłu głowy tkwi myśl, że jesteśmy im winni opiekę. W zamian za te lata testów i doświadczeń. Podobnie zresztą, jak w przypadku wielu innych gatunków.

Odnoszę wrażenie, że zwierzęta, czyli swoich pacjentów, nawet te, które potrafią być sporym utrapieniem, raczej zawsze pan lubi, ale już nie zawsze dotyczy to ich opiekunów. Niektórym na kartach tej książki nieźle się dostało. Jak to jest, że czasem nie dorastamy do roli opiekunów?

– Każdy popełnia błędy. Niestety w przypadku chorujących zwierząt, błąd człowieka to szkoda dla czworonoga. I dotyczy to zarówno lekarzy weterynarii, jak i (a może w szczególności) opiekunów. Wiele zaniedbań wynika z nieświadomości albo z błędnie odczytywanych sygnałów, które śle do nas zwierzak. Zapominamy, że ten nie przyjdzie i nie powie “TU mnie boli”. Umyka nam to, że mimo iż nie potrafią tego wyrazić słowami, czują podobnie jak my. Bywa, że skutkiem przeoczenia będą poważne konsekwencje zdrowotne. Zdaję sobie jednak, sprawę że większość ludzi nie ignoruje objawów świadomie lub złośliwie. Mnie jest się łatwo mądrzyć, bo wiem na co trzeba zwracać uwagę. Nie wszyscy jednak potrafią “czytać” swojego zwierzaka.

O ile wielu opiekunów jestem w stanie zrozumieć, jest spora grupa ludzi, która nie dość, że nie dorosła do tej roli, to w dodatku powinna przemyśleć, czy w ogóle powinna posiadać zwierzęta. W pracy codziennie jesteśmy świadkami rażących zaniedbań. I to właśnie takim ludziom się oberwało.

Chyba jednak nie zawsze jest tak źle i większość z opiekunów dba o swoje zwierzaki? I piszę te słowa jako jeszcze niedawny opiekun trzech zwierzaków (dwóch kocurków i suni), które były latami leczone na cukrzycę i nowotwory.

– Zapraszam na tydzień do przychodni (śmiech). A na poważnie, to większość ludzi stara się dbać o swoje zwierzęta. Codziennie spotykam osoby troskliwe i zaangażowane. Mam przyjemność pracować z wieloma świetnymi ludźmi. Wielu z nich bardzo lubię i powierzyłbym im pod opiekę swoje własne zwierzaki. Niestety tych zaniedbujących również jest sporo. Jako że z zachowania tych drugich można wynieść więcej nauki, historie z ich udziałem mają w mojej książce przewagę.

Życie większości zwierząt trwa krócej niż przeciętne życie człowieka i kiedyś się musi skończyć, a my pozostajemy obserwując najpierw starzenie się ukochanego zwierzaczka, którego jeszcze pamiętamy jako dokazującego szczeniaka lub kociątko. Potem nie wiadomo skąd przypałętują się im choroby. I w końcu trzeba się pożegnać na zawsze. Pomocy w przejściu przez „tęczowy most”, czyli krótko mówiąc eutanazji, poświęcił pan w swojej książce cały rozdział. Odczarowuje pan to tabu. Chciałbym jednak spytać czy można jakoś się przygotować do pożegnania ze swoim zwierzakiem?

– Trzeba się pogodzić z tym, że nam i naszym zwierzętom czas płynie w innym tempie. Te kilka czy kilkanaście lat, dla nas jest chwilą, dla nich całym życiem. Nie da się w pełni pogodzić z odchodzeniem i w stu procentach na nie przygotować. Warto jednak pamiętać, że zwierzak po to ma człowieka, aby ten nie pozwolił mu cierpieć.

Gdy przewrotny los postawił na mojej drodze gryzonie, szybko okazało się, że mają do zaoferowania równie wiele, jak psy i koty.

W „Co gryzie weterynarza” sporo miejsca poświęcił pan diagnostyce i leczeniu, starości i (często dramatycznemu) pożegnaniu ze zwierzakami, ale nie ma ani słowa o ich narodzinach. Tak jakby pojawiały się dopiero jako kilkutygodniowe, niezdarne piszczące kulki, a w procesie urodzin lekarz weterynarii nie asystował.

– W sumie faktycznie o “cudzie narodzin” nie piszę za wiele. A raczej wcale. Poza jedną historią z cesarskim cięciem u kotki. Co jest tego przyczyną? Po pierwsze, osobiście niewiele mam z rozrodem wspólnego. Zdarzało mi się przyjmować porody i przeprowadzać cesarskie cięcia, jednak nie towarzyszyło temu nic co mogłoby się wpisać w klimat tej książki. Właściwie od samego początku nie zamierzałem rozpisywać się na ten temat. Inne tematy wydały mi się ciekawsze, a na kilka rzeczy zabrakło miejsca.

Planuje pan kolejne książki? Może monograficzną poświęconą beaglom? A może coś o gryzoniach? Albo wzorem Herriota chciałby pan opowiedzieć historię młodego lekarza weterynarii i jego perypetii zawodowych?

– W tej chwili przeżywam premierę “Co gryzie weterynarza”, ale wiadomo że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mam kilka pomysłów ale czy doczekają się realizacji? Któż wie? Chciałbym napisać książkę poświęconą w stu procentach ludziom odwiedzającym przychodnię weterynaryjną. Taką w stylu “10 typów klientów weterynarza”. Taką pół żartem, pół serio. Poza tym brakuje mi książki, która oswajała by dzieci z odchodzeniem zwierząt.

Rozmawiał Jakub Hinc

%d