Pierwszy zrodził się morderca. On jest tak naprawdę centrum tej powieści, był tym ziarnem, z którego wykiełkowała cała powieść. To też efekt mojej pisarskiej ewolucji. W kryminałach zawsze najbardziej pociągała mnie mroczna strona człowieka. To dla mnie jeden z najciekawszych problemów nie tylko literatury kryminalnej, ale być może w ogóle ludzkiego życia: dlaczego czynimy zło, dlaczego robimy te wszystkie straszne rzeczy, które robimy – mówi Przemysław Borkowski, autor powieści „Rytuał łowcy”. Rozmawia Przemysław Poznański.
Przemysław Poznański: Pisarz, poeta, felietonista, scenarzysta i artysta kabaretowy… Dużo tego. To szukanie formy ekspresji twórczej?
Przemysław Borkowski: Tak, posiadam sporo „harcerskich sprawności”, choć mam nadzieję, że tą główną jest jednak pisarstwo. I nie musiałem tego szukać. Tak naprawdę zawsze chciałem pisać i zawsze pisałem, można nawet powiedzieć, że od dziecka. Pierwszą powieść wydałem 11 lat temu, ale wiersze czy opowiadania pisałem znacznie wcześniej. Więc po prostu robię to, co lubię robić najbardziej.
I od początku są to kryminały. Zaczynając od „Gry w pochowanego”, która jest kryminałem z elementami s-f, przez „Hotel Zaświat”, będący kryminałem z elementami grozy, po trylogię „Zakładnik”, „Niedobry pasterz” i „Widowisko” z psychologiem Zygmuntem Rozłuckim i dziennikarką Karoliną Janczewską. Dlaczego wybrał pan ten gatunek?
– Ten gatunek sam się wybrał. Od początku zauważałem, że w tym co piszę, zawsze ktoś ginie. Nawet gdy w czasach studenckich pisałem wiersze czy formy satyryczne, zawsze było tam jakieś morderstwo. Więc to zamiłowanie do zbrodni tkwiło we mnie od zawsze, aż w końcu wybiło się po prostu na powierzchnię.
W pewnym momencie podjąłem decyzję, że ponieważ ten rodzaj działalności człowieka interesuje mnie szczególnie, napiszę zwykły, normalny, gatunkowy kryminał, już bez żadnych wątków science-fiction czy powieści grozy, jednoznaczny gatunkowo. To był właśnie „Zakładnik”. To doświadczenie na tyle mi się spodobało, że postanowiłem je kontynuować.
Jeśli ktoś zna pana wyłącznie, albo przede wszystkim, z działalności kabaretowej, mógłby pomyśleć, że napisze pan np. komedię kryminalną. Tymczasem pana powieści są na serio, a „Rytuał łowcy” to mroczny, gęsty, psychologiczny thriller.
– Po pierwsze osobiście niezbyt lubię kryminały, które są jednocześnie komediami, nie przepadam za tym połączeniem. A po drugie komediowo czy kabaretowo już się wyżywam w swojej pierwszej pracy, więc nie potrzebuję tego robić w pisaniu. Wręcz odwrotnie – ta strona mojej osobowości czyli mroczna, sięgająca trochę głębiej ludzkiej natury, jest bardzo silna, dlatego w pisaniu, które jest bardzo osobistą czynnością, eksploatuję właśnie ją, a nie tamtą, weselszą, którą mam już dosyć dobrze zagospodarowaną w kabarecie. Ponieważ jednak jestem też mimo wszystko kabareciarzem, mogę odpowiedzieć na to pytanie żartem: górnik gdy wraca po robocie do domu, też nie schodzi do piwnicy i nie kopie węgla. Więc ja też nie mam ochoty dalej żartować, gdy piszę.

Cykl „Zakładnik”, „Niedobry pasterz” i „Widowisko” rozgrywa się w Olsztynie i okolicach, a więc w pana rodzinnych stronach. W „Rytuale łowcy” dowiadujemy się o bohaterce, czyli prokurator Gabrieli Seredyńskiej, że właśnie przeprowadziła się do Warszawy. Jak rozumiem, ta książka jest też dla pana symboliczną literacką przeprowadzką do stolicy?
– Tak. Poprzedni cykl rozgrywał się na terenie Olsztyna, dlatego że jestem silnym patriotą lokalnym, kocham Warmię i swoje miejsce urodzenia. Dlatego mieszkając już w Warszawie próbowałem nadal powrócić w tamte rejony pisarsko. Ale Warszawa jest też miastem, które bardzo mi się podoba, które bardzo lubię i jestem z nim mocno związany. Zwłaszcza z rejonem, w którym mieszkam, i w którym umieściłem akcję swojej książki – malowniczym i bardzo ciekawym. Uważam, że to świetne miejsce do życia, ale też chyba ciekawsze literacko.
Gdybym został fabularnie w Olsztynie, zapewne w pewnym momencie stanąłbym przed problemem, przed którym staje większość pisarzy, którzy umieszczają akcje swoich powieści w mniejszych miejscowościach – stałoby się nieprawdopodobne, że dzieje się tam aż tyle strasznych rzeczy.
Natomiast Warszawa to zupełnie inne miasto, stolica dużego kraju, co oznacza także, że dziać się tu mogą inne rzeczy niż w Olsztynie. Mogę choćby w fabułę wplątać media i politykę, co daje mi o wiele szersze możliwości. Dlatego ta przeprowadzka do Warszawy, wraz z główną bohaterką, będzie – takie odnoszę wrażenie – na stałe, albo na dłuższy czas.
Rozmawiamy na Bielanach. Jak rozumiem, skoro umieścił pan tu akcję książki, to też pewnie po to, żeby w każdej chwili móc się przejść po okolicy i sprawdzić czy na pewno ten budynek, o którym pan pisze, wygląda tak, jak go pan zapamiętał, zmierzyć odległości między konkretnymi punktami.
– Jestem raczej leniwym pisarzem, nie bardzo lubię research, dlatego umieszczanie akcji swoich książek w miejscach, które znam bardzo dobrze, jest dosyć wygodne. Ale to nie jest jedyny powód. Najważniejsze jest to, że mam stosunek emocjonalny do tych miejsc. Tak jak Olsztyn, który kocham, bo mam wiele związanych z nim pełnych emocji wspomnień, tak i Bielany są miejscem na świecie, które najzwyczajniej lubię. W pisaniu zawsze ważne są emocje. Dlatego jeśli umieszczam akcję na Bielanach, w miejscach, które lubię, znam, mam do nich konkretny stosunek, to dla końcowego efektu zawsze jest lepsze.
Nowe miejsce akcji nie wyczerpuje „pierwszych razów”. „Rytuał łowcy” to pana pierwszy kryminał policyjny, czy policyjno-prokuratorski, bo główna bohaterka jest prokuratorem, towarzyszy jej komisarz Aleksanderski i komisarz Halicki z CBŚ. Mówił pan, że nie przepada za researchem, ale tu przecież musiał pan zdokumentować pracę policji, prokuratury.
– Nie przepadam za researchem, ale on jest czasami niezbędny. Całe szczęście, że przez te kilkanaście lat, kiedy piszę książki, sporo się dowiedziałem o pracy wymiaru sprawiedliwości i mam kilku dobrych konsultantów, co jest bardzo ważne.
Moją konsultantką jest choćby prawdziwa pani prokurator. Mam więc nadzieję, że to co opisałem, zgadza się z realiami pracy prokuratora. To się zresztą wiąże w pewnym sensie z moją poprzednią serią – w pewnym momencie zauważyłem, że mój bohater psycholog Zygmunt Rozłucki, który nie jest policjantem, ma swoje ograniczenia jako bohater kryminału. Amator, który prowadzi śledztwo, jest ciekawy jako postać, ale działa to może przez trzy powieści, potem ta formuła się wyczerpuje.
W pewnym momencie, jeśli chcemy napisać kryminał naprawdę krwisty i porządny, to nie może się w nim obyć bez policjanta i bez wymiaru sprawiedliwości. To widać po poprzednim cyklu – w trzeciej części Rozłucki powoli zakotwicza się już w policji, został konsultantem policyjnym i pewnie w czwartym tomie musiałbym go chyba wcielić do tej policji na cały etat.
Do „pierwszych razów” należy też kobieta jako bohaterka pierwszoplanowa. Skąd taka decyzja? I czy było to trudniejsze dla pana jako pisarza?
– Było trudniejsze z tego oczywistego względu, że nie jestem kobietą. Ale już w moich poprzednich książkach były bardzo silne i dość istotne postaci kobiece, jak choćby dziennikarka Karolina Janczewska, a później także Weronika Stankiewicz, czyli policjantka, która odgrywa tam dość istotną rolę. Gabriela Seredyńska jest więc naturalną ewolucją tamtych kobiecych postaci. Ale z pewnego punktu widzenia to jest tak naprawdę wszystko jedno. Każdy bohater, czy to kobieta czy to mężczyzna, jest alter ego pisarza. Tego się nie uniknie.
Seredyńska jest postacią złożoną. To dobra śledcza, ale pełna wątpliwości we własne umiejętności.
– Jest bardzo skomplikowana i pewnie dlatego bardzo ją polubiłem. Dlatego mam nadzieję, że jest to też postać bardzo rozwojowa. A jej wątpliwości są też poniekąd wynikiem tego, że jest moim alter ego.
Jeśli jakieś postaci mają tu naprawdę rozbudowane historie, pełne retrospekcji i wspomnień, to właśnie Seredyńska oraz antagonista. Która z tych postaci, która z tych historii, była pierwsza?
– Pierwszy zrodził się morderca. On jest tak naprawdę centrum tej powieści, był tym ziarnem, z którego wykiełkowała cała powieść. To też efekt mojej pisarskiej ewolucji. W kryminałach zawsze najbardziej pociągała mnie mroczna strona człowieka.
To dla mnie jeden z najciekawszych problemów nie tylko literatury kryminalnej, ale być może w ogóle ludzkiego życia: dlaczego czynimy zło, dlaczego robimy te wszystkie straszne rzeczy, które robimy.
Dlatego skupienie się na antagoniście jest w moim przypadku naturalne, bo daje najwięcej możliwości. Rozłucki też miał swoje ciemne strony, ale siłą rzeczy nie mógł ich mieć aż tak dużo, więc zaglądanie w jego ciemne wnętrze nie mogło sięgać zbyt głęboko. Tutaj mamy już człowieka, który rzeczywiście sięgnął samego dna zła, i to jest dla mnie znacznie ciekawsze.
Antagonista to tak naprawdę everyman. Ktoś, kto w pewnym momencie – pod wpływem istotnych bodźców – postanawia zabić, choć dzieje się trochę przypadkiem. I zachłystuje się tym. Przy drugim morderstwie i kolejnych jest to już działanie bardziej przemyślane. Wziął pan zwykłego człowieka i poszukał bodźców, które mogą go zmusić do popełnienia zła?
– Dokładnie o to mi chodziło, taki był zamysł tej książki. Jestem o tym głęboko przekonany, że człowiek jako gatunek jest agresywny. Agresja tkwi w naszej naturze, a kultura, religia czy prawo próbują to tylko utemperować. Dlatego mnie bardziej interesują zwykli ludzie, którzy mogą stać się mordercami, niż gangsterzy czy psychopaci, którzy oczywiście sami w sobie też są ciekawi. Taki miałem pomysł na tego bohatera: oto zwykły człowiek, który żyje normalnie, wręcz jest grzeczny – segreguje odpady, daje pieniądze żebrakom, chodzi do kościoła i spluwa przez lewe ramię. Jest jak każdy normalny człowiek. Nagle w wyniku pewnych wydarzeń ze swego życia, których nie będę zdradzał, przechodzi powoli na drugą stronę. To dzieje się samo, ale w pewnym momencie on stwierdza: ok, to mi się podoba, dość mam bycia takim jak dotychczas. W jego sytuacji może sobie na to pozwolić.
Myślę zresztą, że każdy z nas miał – być może nawet wielokrotnie – chęć zabicia kogoś, choćby podczas prowadzenia samochodu. Zdarza się przecież, że mamy ochotę wyjść z auta i komuś zwyczajnie przywalić. Ja tylko wziąłem tę iskrę, która jest także we mnie, i starałem się ją rozdmuchać do rozmiarów pożaru.
Czyli wyobrazić sobie, co by było, gdyby ta chęć, którą wszyscy odczuwamy raz na jakiś czas, rzeczywiście zrealizowała się dzięki okolicznościom zewnętrznym.
Obserwujemy postępujące w bohaterze szaleństwo – w pewnym momencie zbrodnie stają się dla niego owym tytułowym rytuałem, pojawiają się nawet elementy magii, choć oczywiście działającej wyłącznie w jego umyśle. Czy wzorował się pan na jakimś autentycznym przypadku?
– Nie wzorowałem się na nikim konkretnym. U początków tej strony jego osobowości była rozmowa, którą odbyłem ze swoją przyjaciółką, która jest etnografem i bada zwyczaje ludów afrykańskich w Mali. To ona mi opowiedziała o fetyszu. Fetysz, z punktu widzenia antropologii, to nie to, za co uważamy go potocznie, nie chodzi więc np. o czerwone szpilki, ani w ogóle o sferę seksualną. To rodzaj przedmiotu, który jest otaczany czcią, ludzie się nim opiekują, karmią, by dzięki temu uzyskać jakieś profity, czyli w tamtym przypadku chodzi o zjednanie sobie duchów zwierząt, żeby można je było łatwiej upolować. Taki fetysz nie jest bogiem, on nie ma osobowości, jest raczej rodzajem anteny, przekaźnika do świata duchów. Bohater „Rytuału łowcy” co prawda nie wie tego wszystkiego, nie ma tej wiedzy, ale budzą się w nim odczucia, że pewne rzeczy, np. trofea z miejsc zbrodni, mogą mieć magiczną moc, która może na niego wpływać. I coraz bardziej idzie w tę stronę, mimo całego swojego początkowego sceptycyzmu. Zaczyna wierzyć w tę magię, jednocześnie wiedząc przecież, że to nieprawda. Jego racjonalny umysł broni się przed pójściem w tę irracjonalną stronę. Aż w którymś momencie to myślenie magiczne przeważa.
Jego złość w pewnym sensie wynika z faktu, że niewiele mu w życiu wyszło, tak przynajmniej sądzi. Uwypukla pan to pokazując wszystko to, co nie jest jego światem – drogie butiki przy Nowym Świecie, galerię sztuki przy Alejach Ujazdowskich, świat bogatych cwaniaków w rodzaju Różańskiego. Czy taki był zamysł: pokażmy to warszawskie tło, te „warszawkę”, która może budzić frustrację?
– Myślę, że tego typu interakcje zachodzą w każdym mieście i w każdej społeczności. Bo zawsze są ci, którzy uważają, że mają gorzej i ci, którym się powiodło. Czasami wręcz bez ich zasługi. Przywołuję w książce wspomnienia antagonisty ze szkoły, w której się uczył i pokazuję, że zawsze był klasowym popychadłem, zawsze też byli ci, którym wszystko przychodziło łatwo: i nauka, i dziewczyny. Do twego nie potrzeba „warszawki”, to się może dziać choćby w Mławie.
Czy napisanie „Rytuału łowcy”, a co za tym idzie owa fabularna przeprowadzka do Warszawy, oznacza koniec cyklu z Rozłuckim?
– Nie chciałbym składać takich deklaracji, być może kiedyś do niego wrócę. Tym bardziej że czytelnicy mnie o to proszą. Ale na razie na pewno będzie Warszawa i Gabriela Seredyńska. Mam już pomysł na następną książkę. I lekki zarys trzeciej. A co potem? Nie wiadomo, być może jeszcze kolejna seria. Ale jeśli pyta pan o plany, to muszę nawiązać do pytania o postaci kobiece: otóż mam taki diaboliczny pomysł, żeby antagonistką w mojej kolejnej książce była właśnie kobieta, żeby to ona była zła.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Przemysław Borkowski – pisarz, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1995 roku jest jednym z członków i współautorem tekstów Kabaretu Moralnego Niepokoju. Oprócz tego tworzył dotąd dla portalu Onet.pl, dziennika „Metropol”, miesięcznika „Kariera” oraz „Przekroju”. Jego wiersze i opowiadania były publikowane na łamach „Frondy”, „Odry” i „Twórczości”. Autor kilku powieści i zbioru opowiadań. Przede wszystkim jednak jest autorem znakomicie przyjętej trylogii kryminalnej o psychologu Zygmuncie Rozłuckim („Zakładnik”, „Niedobry pasterz”, „Widowisko”) oraz kryminalnego thrillera „Rytuał łowcy”.