muzyka poezja wywiad

Zarażeni Kaczmarem | Rozmowa z Szymonem Podwinem i Michałem Mańką z zespołu Triada Poetica

Pewien piątkowy wieczór na Warszawskiej Sadybie. Nastrój w restauracji TrzyCzwarte chwilami przypomina konspiracyjny klimat czasów, gdy tylko wtajemniczeni wiedzieli, gdzie akurat zagra Jacek Kaczmarski. Kameralne grono słuchaczy, przytłumione rozmowy, intymny klimat wtajemniczenia, a do tego tajne hasło, które pozwala otrzymać piwo na koszt restauracji – autor „Hymnu wieczoru kawalerskiego” na pewno by to docenił. Hasło brzmi tym razem „Triada Poetica” i oznacza tyle, że na niewielkiej scenie w końcu sali zagrają za chwilę muzycy, kojarzeni przede wszystkim z Wrocławskim Salonem Jacka Kaczmarskiego. Siadamy tak blisko sceny jak tylko się da, bo koncert będzie unplagged i o ile „Mury” czy „Obława” na pewno wybrzmią dostatecznie głośno, to czy z daleka na pewno będzie słychać intymną piosenkę „Kobieta trzymająca wagę”? Po każdej piosence gromkie brawa, a na koniec obowiązkowe bisy, bo na koncert przyszli ludzie, którym Kaczmarski nigdy się nie nudzi. Ale czy tak jest zawsze?

– Pytanie o to, czego ludzie szukają na naszych koncertach to jedno z tych pytań, na które do dziś nie mamy odpowiedzi. Sam poznałem twórczość Jacka Kaczmarskiego, kiedy on już nie koncertował i znałem jego wykonania tylko z płyt czy kaset oraz wykonań innych osób przy ognisku. Mogę powiedzieć, co mnie porwało – jest w tych piosenkach mnóstwo emocji, śpiewa się je całym sobą. A wiele z nich jest ponadczasowych. Nawet teksty, które były polityczne, można dziś odnieść do nowej rzeczywistości. Niektóre rzeczy nie tracą nic ze swojej aktualności, a niektóre nabierają nowej. Bo u Kaczmarskiego wszystko ma „drugie, trzecie, czwarte, piąte dno” – mówią Szymon Podwin i Michał Mańka, tworzący zespół Triada Poetica.

Przemysław Poznański, Przemysław Jakub Hinc: „Piszesz wiersze? A po co? Czy nie starczy nam Norwid…” – śpiewał Jacek Kaczmarski. Sparafrazuję: śpiewacie piosenki Jacka – a po co? Nie wystarczą nam oryginalne nagrania?

traiadapoeticaMichał Mańka: To wynika z potrzeby emocjonalnego kontaktu z tą twórczością. Można słuchać w domu płyt, można oglądać koncerty na DVD, w końcu Jacek ma superbogatą dokumentację wideo, ale mimo wszystko chce się tego słuchać też na żywo. Nawet jeśli to już nie jest Jacek, a pewna namiastka. Za tą twórczością stoi cała masa osobistych historii. Po koncercie w Gdyni podszedł do nas starszy, siwy pan, zapłakany. I dziękował za to, że wykonaliśmy „Mury”. Okazało się, że jest jednym z założycieli Solidarności, kolegą Lecha Wałęsy ze Stoczni, dziś w zasadzie nieznanym, bo nie pchał się do polityki.

Szymon Podwin: Dla nas to był koncert, a dla niego te piosenki to kawał jego życia, zapewne też  wspomnienie tego, jak stał przy powielaczach i drukował ulotki. I jeszcze jedna historia o „Murach”: kiedyś graliśmy w Domu Kultury w Kole i gdy zaczęliśmy śpiewać tę piosenkę, cała sala wstała na baczność. Jak podczas hymnu. Poczułem dreszcz, mimo że to była już inna Polska, niekomunistyczna. Pewnie ten dreszcz był jedną setną tego, co w swoich czasach musiał czuć Jacek, ale i tak było warto to przeżyć.

Ludzie naprawdę wciąż chcą słuchać „Murów”? Gdy słuchałem piosenek Kaczmarskiego w latach 90., podczas studiów, wielu śmiało się ze mnie, że słucham pieśni kombatanckich. Czego dziś ludzie szukają na waszych koncertach?

S. P.: Ze mnie w liceum czy na studiach nie śmiano się, że słucham Kaczmarskiego, ale patrzono na mnie nieco podejrzliwie, bo moja fascynacja przybierała formy być może dla niektórych niepokojące – ja nawet rozmawiałem wtedy z ludźmi za pomocą cytatów z Jacka (śmiech). A czego ludzie oczekują? Na pewno chcą wciąż „Murów”, „Obławy” i „Naszej klasy”. Ale staramy się walczyć podczas koncertów z takim rozumieniem twórczości Jacka. Co najmniej połowa jego piosenek nie ma nic wspólnego z nurtem „politycznym”. I jest to moim zdaniem ta piękniejsza część jego twórczości. Ta egzystencjalna, dotykająca zupełnie innego rodzaju emocji.

Ale to na „Murach” widownia wstaje.

S. P.: Tak, te pieśni rezonują. Na pewno bardziej, niż choćby „Scheda po Tolkienie”, która długo istniała tylko jako wiersz, a do której napisałem muzykę. Z tego powodu ta piosenka pewnie nigdy nie będzie tak znana, jak piosenki, do których muzykę napisał Jacek i które śpiewał

M. M.: Pytanie o to, czego ludzie szukają na naszych koncertach to jedno z tych pytań, na które do dziś nie mamy odpowiedzi. Sam poznałem twórczość Jacka Kaczmarskiego, kiedy on już nie koncertował i znałem jego wykonania tylko z płyt czy kaset oraz wykonań innych osób przy ognisku. Mogę powiedzieć, co mnie porwało – jest w tych piosenkach mnóstwo emocji, śpiewa się je całym sobą. A wiele z nich jest ponadczasowych. Nawet teksty, które były polityczne, można dziś odnieść do nowej rzeczywistości.

S.P.: „Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno”… Niektóre rzeczy nie tracą nic ze swojej aktualności, a niektóre nabierają nowej.

Trwającą wciąż popularność twórczości barda potwierdza sukces Wrocławskiego Salonu Jacka Kaczmarskiego. Obchodzi on dziesięciolecie istnienia. Jak doszło do jego powstania?

S. P.: To dzieło mojego życia. Zaraziłem się Kaczmarem w szkole średniej do tego stopnia, że było to wręcz anegdotyczne wśród moich kolegów i nauczycieli. A w czasie studiów polonistycznych poznałem Jacka osobiście. Nasze pierwsze spotkanie to była relacja Bóg-owieczka (śmiech), pamiętam jak podszedłem ze śpiewniczkiem do podpisu. Ale w końcu po któryms z kolei spotkaniu Jacek zaczął mnie kojarzyć i pamiętać, bywałem przed koncertami zapraszany do jego garderoby. Kiedy Jacek odszedł, była to jedna z większych strat w moim życiu, powstała pustka, nie tylko emocjonalna, ale i czysto artystyczna. Na szczęście środowisko, podzielające tę pasję zaczęło się integrować, powstał Festiwal „Nadzieja” w Kołobrzegu. Ja wpadłem wtedy na pomysł by zintegrować to środowisko lokalnie we Wrocławiu. Nie chciałem, żeby były to spotkania fanów w prywatnych mieszkaniach czy na trawce nad Odrą, ale miejsce z nagłośnieniem, ze sceną, „na poważnie”. Podjąłem współpracę ze znanym klubem muzycznym Łykend i tam Salon trwał ponad osiem pierwszych lat.

Coś się przez te lata zmieniło?

S. P.: Salon wygląda tak samo, nastąpiła za to wymiana ludzi na widowni, choć wciąż główny zrąb tej widowni to studenci. Tyle że dziś przychodzą młodzi ludzie, którzy dowiedzieli się o twórczości Jacka już po jego śmierci. Przez te dziesięć lat przewinęło się przez naszą scenę masę ludzi i nigdy bym nie pomyślał, że tak się to rozwinie. Mamy już nawet małżeństwo „salonowe”, ludzi, którzy spotkali się naszych koncertach, jest i „salonowe” dziecko, oczywiście o imieniu Jacek. Lata minęły, ale sama formuła Salonu się nie zmieniła: raz w miesiącu wychodzę na scenę, witam na kolejnym Wrocławskim Salonie Jacka Kaczmarskiego, potem śpiewamy, kończąc zazwyczaj „Hymnem wieczoru kawalerskiego”. Ważna część to „aftery”, czyli nieformalne wykonania piosenek, przy stolikach, gdzie „młode wilki” próbują swoich sił.

Starają się być Kaczmarskim?

S. P.: Zdarzają się tacy wykonawcy, i to nawet wśród tych doświadczonych, który nie ustają w próbach bycia Jackiem Kaczmarskim, goląc brodę na Jacka, nosząc kamizelkę…

M.M.: …a nawet cytując słowo w słowo jego koncertowe zapowiedzi piosenek, gesty Jacka, jak zdejmowanie i wieszanie słynnej kamizelki na oparciu krzesła. To bywa komiczne.

A może trzeba trochę grać na scenie Jacka, żeby śpiewać jego piosenki?

S. P.: W ogóle nie trzeba być na scenie Jackiem Kaczmarskim, co nie znaczy, że od razu trzeba jego piosenki radykalnie zmieniać. Są dwie szkoły: kanonicznego odtwarzania jego twórczości i szkoła innowatorów. Ja akurat wolę dobrego kanonicznego wykonawcę-rzemieślnika, od eksperymentatora. Ale to mój subiektywny wybór.

M. M.: Nie da się stworzyć własnego stylu kopiując swojego idola. Kiedyś byłem jednym z tych, którzy bardzo chcą grać jak Jacek Kaczmarski i wcielać się na scenie w jego rolę, choć zdawałem sobie w pełni sprawę, że jest to odtwórcze. Potem znalazłem własną drogę. Dlatego Triada brzmi tak jak brzmi. Szymon ma swój styl grania, ja mam swój i z połączenia tego wychodzą nasz interpretacje.

Interpretacje nie do końca wierne oryginalnym. W końcówce piosenki „1788”, opowiadającej o pierwszym rejsie statku ze skazańcami transportowanymi do Australii, pozwoliliście sobie na bardzo ciekawe ubarwienie muzyki południowymi rytmami.

S. P.: Sam fakt, że gramy na dwie gitary, wymusza potrzebę kombinowania. Poza tym gramy wiersze Jacka, do których piszę muzykę. Staramy się być wierni Jackowi, ale go nie naśladujemy. Choć była i taka, miła dla mnie sytuacja, gdy po koncercie ktoś podszedł i spytał, na której płycie Jacka jest jedna z zaśpiewanych przez nas piosenek, bo nie kojarzy. Powiedziałem, że Jacek nigdy tej konkretnej piosenki nie śpiewał, bo dopiero ja pozwoliłem sobie napisać do niej muzykę. „No co pan powie! Brzmi jak Kaczmarski” – usłyszałem. To był dla mnie komplement.

M. M.: Dla mnie to przearanżowanie utworów Jacka jest moją własna ewolucja w podejściu do jego twórczości. Kiedyś, gdy zaczynałem, miałem mocno ortodoksyjne podejście do jego piosenek, każda nutka musiała być na swoim miejscu, kapodaster na tym samym progu. Ale potem zaczęło się to zmieniać. Jak poznaliśmy się z Szymonem i wykluwała się w obecnym kształcie Triada Poetica, to wiele rzeczy trzeba było stworzyć muzycznie od nowa. Nawet jak istniała interpretacja na dwie gitary, to najczęściej też z fortepianem, którego my nie mieliśmy i nie szukaliśmy, bo uznaliśmy, że naśladownictwo tria Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński co do joty nie ma sensu.

Wiersze Jacka, nawet te które dopiero trzeba umuzycznić, kiedyś się skończą. I co będzie wtedy z zespołem Triada Poetica?

S. P. Ani my, ani nikt z naszych znajomych nie ma ambicji, żeby twórczość Jacka wyczerpywać do końca, a więc zaśpiewać wszystko, umuzycznić każdy nieumuzyczniony wiersz.

M. M.: Nie żyjemy z naszego muzykowania, śpiewanie j piosenek Jacka to tylko nasza pasja. I nikt z naszych znajomych nie traktuje tego jako źródła utrzymania. A co do repertuaru: wyrośliśmy z Jacka i raczej pozostaniemy w tym klimacie, nawet jeśli trochę burzymy jego powszechny wizerunek wykonywaniem „Hymnu wieczoru kawalerskiego” (śmiech). Wychodzimy też jednak poza twórczość Jacka. Szymon pisze wiersze, choćby graną przez nas „Balladę o chomiku”, tworzył również muzykę do wierszy forumowiczów z portalu kaczmarsk.art.pl, gramy choćby „Hydraulika dźwięku”, doskonałą parodię „Zegarmistrza światła” autorstwa Andrzeja Waligórskiego.

A gdybyście mieli na szybko skonstruować wasz indywidualny mini-koncert pięciu piosenek Jacka, które z nich byście wybrali?

M. M.: O, matko! „Epitafium dla Wysockiego” wywiera na mnie, mimo wielokrotnego słuchania i grania, wciąż ogromne wrażenie. Może dodałbym „Requiem rozbiorowe”, którego nie słyszałem nigdy na żywo, z niesamowitym fortepianem Zbigniewa Łapińskiego – to dla mnie utwór monumentalny. No i jeszcze „Mucha w szklance lemoniady” z płyty „Dwie skały”, jeden z najpiękniejszych utworów jakie Jacek w życiu napisał. Ją mógłbym zagrać trzy razy i tak razem byłoby pięć piosenek (śmiech).

S. P.: „Mucha w szklance lemoniady” to jest absolutne arcydzieło. Poza tym: „Rublow”, „1788” – tego nigdy za dużo. „Epitafium dla Wysockiego” to może mało oryginalny wybór, ale to utwór, który daje taką „szprycę” energii, że ponosi całą widownię. A „Przy ołtarzu baru” potrafi zmielić. Trudny wybór – takich utworów znalazłoby się pewnie i z pięćdziesiąt.

Rozmawiali Przemysław Poznański i Przemysław Jakub Hinc

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading