wywiad

CIEŃ PISARZA | Rozmowa z Mirosławem Grabowskim, redaktorem książek

To będzie zdecydowanie najlepiej zredagowany wywiad w moim życiu. Dowiecie się z niego, ile w książce jest autora, a ile redaktora, jak jeden przecinek może zmienić szanowanego męża w poligamistę, a także jak pisać, by redaktor nie musiał uciszać w pisarzu grafomana. Opowiada o tym Mirosław Grabowski, redaktor związany z kilkoma dużymi polskimi wydawnictwami. Od dziś już zawsze zaglądajcie na czwartą stronę książki, by sprawdzić, kto się przyczynił do jej sukcesu.

Przemysław Poznański: Są książki, których nie trzeba redagować?

MGrabowski_9
Mirosław Grabowski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

Mirosław Grabowski*: – Zdarzają się bardzo dobre teksty, niektórzy tłumacze czy autorzy dbają nie tylko o styl, ale też o taki drobiazg jak interpunkcja, sprawdzają pisownię nazwisk, fakty. Niemniej w każdej książce znajdzie się coś do poprawienia. Wersja, która trafia do księgarni, zawsze jest inna niż ta, którą autor składa w wydawnictwie. Oczywiście dobrej redakcji – jak dobrego montażu w filmie – nie powinien pan zauważyć, bo wszystkie zmiany, które nanosimy, są uzgodnione z autorem, muszą współgrać z jego stylem. Redaktor jest tylko cieniem autora. I najlepiej, gdy tego cienia nie widać.

Cień autora czy autor widmo? Czy redaktor bywa ghostwriterem? Mam na myśli taką sytuację: dostaje pan do ręki gniot, zaledwie pomysł na książkę, a wypuszcza doskonałą powieść. Zdarzało się panu pisać trochę za autora?

– Nie. I żaden redaktor nie powinien tego robić. Przede wszystkim nie powinno się przyjmować źle napisanych tekstów. A już w ogóle redaktor nie może czegokolwiek autorowi narzucać – czy to stylu, czy opinii. I tak na przykład, gdy mamy do czynienia ze wspomnieniami napisanymi przez amatora, to taki tekst nie powinien być za bardzo wygładzony, niech pozostanie lekko chropowaty, bo amator nie powinien przecież pisać jak zawodowy literat.

To jak głęboko może pan zatem zaingerować w książkę?

– Jeżeli redaguję książkę sensacyjną, to wiem, że musi ona być dla czytelnika ciekawa, musi mieć właściwe tempo, czytelnik musi być zaskakiwany. Taka książka nie może przynudzać. Jeśli więc autor powieści szpiegowskiej zbyt wiele uwagi poświęca tzw. szpiegowskiej kuchni, to choć jemu wydaje się to istotne, czytelnika znuży. Spowolni akcję. Dziś żaden autor nie może się już pokusić o takie wtręty historiozoficzne jak Hugo w „Nędznikach” czy Tołstoj w „Wojnie i pokoju”. Wtedy wkracza redaktor z konkretną propozycją, a może ona dotyczyć nawet zmian w fabule. Redagowałem kiedyś pewną powieść sensacyjną. Na początku pojawia się czarny charakter, wróg głównego bohatera. Autor poświęca tej postaci ze dwadzieścia pierwszych stron, a potem pozwala jej całkowicie zniknąć. Uznałem, że jest to błąd konstrukcyjny. Można było usunąć tę postać, co spowodowałoby problemy z zawiązaniem akcji, więc zamiast tego zaproponowałem, żeby ów czarny charakter pojawił się na końcu w grupie siepaczy, z którymi rozprawia się bohater. Autor na to przystał i dokonał drobnych zmian, dzięki czemu akcja stała się bardziej spójna.

Czyli tworzy pan elementy fabuły?

– Kiedyś byli tacy redaktorzy, którzy podkreślali jakiś fragment i na marginesie pisali „styl!!!”. Koniecznie z trzema wykrzyknikami. Tyle że gdyby autor lub tłumacz wiedział, co jest nie tak w jego tekście, toby od razu napisał dobrze. Obowiązkiem redaktora jest zaproponować własną wersję. Jeśli ta wersja się autorowi nie spodoba, to możemy wrócić do pierwotnej albo popracować nad jeszcze inną. Zawsze mogę też mieć propozycje dotyczące fabuły czy bohaterów. I nie mówię tylko o tak trywialnych poprawkach jak ustalenie koloru oczu bohaterki, który na jednej stronie jest zielony, na innej niebieski. Redaktor może dojść choćby do wniosku, że jakiś bohater czegoś by nie zrobił. Że coś nie gra w jego postępowaniu, coś się nie zgadza w jego charakterystyce. Oczywiście trzeba być uważnym, bo postać może grać kogoś, kim nie jest, i tym samym zmylić redaktora, że wspomnę choćby o bohaterce dwóch powieści pani Joanny Jodełki „Kryminalistka” i „Wariatka”. Autorka zdradziła mi zresztą pomysł na trzeci tom cyklu i brzmi on niezwykle ciekawie – także z punktu widzenia portretu psychologicznego bohaterki.

Czy taka znajomość planowanego dalszego ciągu pomaga w redagowaniu książki?  

– Oczywiście. Redaktora może zainteresować, co będzie w kolejnej części – jeśli wie, że takowa powstanie. Wtedy zwykle pyta o rozwój fabuły, postaci, wątku. Sam autor bywa też czasem zaniepokojony, że coś może zostać źle zrozumiane, i zdarza się, że dzwoni do redaktora, by pewne wątki z góry wyjaśnić. Bardzo cenię sobie takie uwagi.

MGrabowski_6
Mirosław Grabowski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

Ale chyba nie do końca dotyczy to tłumaczeń? W końcu to już istniejące dzieło. 

– Ma pan rację. W tłumaczeniach generalnie nie wolno robić skrótów. Książka już się ukazała w oryginale, objęta jest prawami autorskimi. Możemy natomiast poprawiać styl i oczywiste błędy tłumacza. Kiedyś pewnej tłumaczce, skądinąd bardzo dobrej, wymsknęło się zdanie: „Klarysa usiadła na kanapie, jakby ją pies obsrał”. To był przekład wierny stylowi książki, a zdanie wbrew pozorom jest zbudowane poprawnie, bo zaimek „ją” odnosi się do ostatniego rzeczownika w rodzaju żeńskim, czyli do „kanapy”. Tyle że tutaj zasada gramatyczna, jak widać, nie zadziałała. Zaproponowałem coś, co tłumaczce się spodobało: „Klarysa przycupnęła na kanapie jednym półdupkiem”. Chodziło o to, by czytelnik miał w głowie obraz Klarysy, która brzydzi się tej kanapy, a jednocześnie – by pozostał mały wulgaryzm, który sprawia, że stylistycznie tłumaczenie jest wierne oryginałowi. Raz tylko zdarzyło mi się zainterweniować głębiej: w pewnej amerykańskiej powieści była scena zupełnie niepotrzebna z punktu widzenia akcji, za to stanowiąca swoisty instruktaż dla zwyrodnialców. Tłumacz wyraził zgodę na wykreślenie kilku linijek i na tej „cenzurze” powieść – jak sądzę – tylko zyskała. Opowiem panu też inną anegdotę, pokazującą, że poprawianie stylu wcale nie musi być niezgodne z zamierzeniami autora. Kiedyś Umberto Eco postanowił wprowadzić pewne zmiany do kolejnego wydania „Imienia róży” – wykreślić powtórzenia, wyeliminować zaimkowe dwuznaczności itp. I okazało się, że niektórych zmian wprowadzonych do oryginalnego wydania my już – w polskim przekładzie – wprowadzać nie musimy, bo zrobiliśmy to przy redagowaniu wcześniejszej wersji.

W którym momencie rozpoczyna się praca redaktora? Na którym z etapów wędrówki maszynopisu po wydawnictwie trafia on do pańskich rąk? 

– Zwykle złożone dzieło przegląda najpierw tzw. redaktor prowadzący. Kiedy zostaje ono zaakceptowane, idzie do redakcji. Teoretycznie redaktor powinien się zapoznać z książką przed jej zredagowaniem, a nawet napisać recenzję. Niestety, dzisiejsza rzeczywistość wymogła pewne skróty w pracy wydawnictwa. Najczęściej redaktor dostaje od razu tekst do redakcji. Ma to tę dobrą stronę, że występuje wtedy niejako w roli czytelnika – poznaje akcję po kolei, nie zna zakończenia. Oczywiście mogę sobie zaznaczyć pewne miejsca, które w danej chwili są niezrozumiałe, by potem do nich wrócić i sprawdzić, czy są potrzebne.

Są sceny, których pan nie lubi redagować?

– Zwykle długie opisy są trudne do zredagowania, ale to nie znaczy, że dialogi są łatwiejsze. Bo czasami mogą być dość drewniane, jeśli się ich nie wycyzeluje, nie skróci. Dramatem są sceny erotyczne – ze względu na zamieszanie z zaimkami.

A gatunki? Są takie, które bywają mniej lub bardziej oporne na redakcję?

– To zależy od predyspozycji redaktora. Ja nie nadaję się do redagowania książek z gatunku fantastyki naukowej czy fantasy. Nie łapię tej subtelnej różnicy między fantazją, żartem a brakiem logiki. Poza tym literatura fantastyczna rządzi się często dość dziwnymi zasadami ortografii. Mam tu na myśli np. zwyczaj pisania niektórych pojęć wielką literą. Męczy mnie też redagowanie współczesnej literatury romansowej, książek tzw. pisarek z Beverly Hills. To osoby, które ukończyły być może kursy pisania i dzięki temu potrafią skonstruować i poprowadzić akcję, ale raczej nie znają życia. Wiedzę czerpią bądź z innych książek, bądź z internetu. Źle się redaguje teksty, w których wyczuwa się fałsz. Uważam, że książka musi być szczera, czyli pisana dlatego, że autor czuje jakiś temat, a nie dlatego, że to się sprzeda. Nie potępiam tych książek, czytelnik nawet z nich może wynieść jakąś naukę, choćby moralną, tylko tego się po prostu nie chce redagować.

MGrabowski_16
Mirosław Grabowski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

Jakiś czas temu czytałem powieść znajomej pisarki, świeżo po redakcji. Każdą uwagę redaktor opatrzył źródłem, jakby chciał uprzedzić ewentualne niezadowolenie autora.  Pan też tak się „zabezpiecza”?

– To zależy i od autora, i od redaktora. Między redaktorem a autorem musi być wzajemne zrozumienie. Zaufanie, że jeden drugiemu nie chce zaszkodzić. Zdarzają się autorzy czy tłumacze, którzy uważają, że każda poprawka to zamach na ich twórczość i pokazywanie im, że są gorsi. To oczywiście kompletna bzdura, nikt tak nie uważa, a redaktor nie ma żadnego interesu w tym, żeby nanosić jak najwięcej poprawek. Wręcz przeciwnie: chciałby mieć teksty jak najbardziej gładkie i wprowadzać tych poprawek możliwie najmniej. Ja sam nie podaję źródła swoich uwag, jeśli jednak mam pytanie lub dokonuję poprawki, która może wydawać się niezrozumiała, to wtedy w komentarzu tłumaczę swoją decyzję. Wychodzę z założenia, że albo autor mi ufa, albo nie. Na pewno zawsze można go poprosić, żeby pewne rzeczy lepiej wyjaśnił, bo być może dla niego są one oczywiste, ale dla czytelnika niekoniecznie. A redaktor zawsze musi pamiętać o czytelniku. Ludzie dość pobieżnie czytają książki, nie wczytują się dokładnie w każde zdanie, przez co umykają im niektóre szczegóły. Widzę to po recenzjach – ktoś nie doczyta, a potem ma pretensje. Pewna blogerka zarzuciła raz tłumaczce, że w książce pojawia się niezrozumiałe zdanie: otóż ktoś „położył dokumenty na swoim partnerze”. Tymczasem kilka akapitów wcześniej było napisane, że kierowca furgonetki dostawczej „partnerem” nazywa swój samochód.

A jeśli jednak dochodzi do konfliktu na linii autor–redaktor, to na jakim tle?

– Większość autorów czy tłumaczy rozumie, że redaktor chce, aby książka była jak najlepsza i poprawki są w 90 proc. przyjmowane. Zdarza się jednak rzeczywiście, że pewnych poprawek tłumacz czy autor nie chce przyjąć. Niektórzy są choćby przywiązani do pewnych swoich sformułowań, jakiejś gry słów, zabiegów stylistycznych, które dla osoby postronnej sprawiają wrażenie wypadku przy pracy. Oczywiście autor ma prawo się uprzeć i zostać przy swoim, ponieważ to jego nazwisko jest na okładce, a nie nazwisko redaktora. Choć jeśli później recenzent wytknie błąd, to i tak winny będzie redaktor (śmiech).

Autor zawsze może powiedzieć, że przecież redaktor nie jest nieomylny.

– I będzie miał rację. Chodzi nawet o trywialne błędy – gdy na stronie 30 występuje pan nazwiskiem Solski, a potem na stronie 300 ten pan niespodziewanie wraca, tyle że już jako Silski, to coś takiego mogę przegapić. Na szczęście po redakcji następuje jeszcze korekta, podczas której odstęp w czasie między czytaniem strony 30 a 300 jest krótszy niż przy redagowaniu i łatwiej takie rzeczy wyłapać. Chwała korektorom – opinia, że oni są tylko od wstawiania przecinków, jest bardzo krzywdząca. Ci ludzie często wyłapują błędy stylistyczne i merytoryczne. Zawsze chylę czoło przed dobrymi korektorami.

MGrabowski_12
Mirosław Grabowski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

 Co nie znaczy, że poprawienie interpunkcji nie jest ważne.

– Dam panu przykład, co może znaczyć brak jednego przecinka. Oto zdanie z książki tłumaczonej na polski: „W przyjęciu uczestniczył senator, który poślubił Polkę i trzech generałów, po jednym z marynarki, piechoty i lotnictwa”. Wszystko przez brak przecinka po zamykającym wtrącenie słowie „Polkę” (śmiech).

Wracając do nieomylności redaktorów…

– Gdybym przepytywał kandydata na redaktora i on by powiedział: „Ja to nie puszczam żadnych błędów”, tobym go od razu odrzucił i podziękował za współpracę. Redaktor musi sobie zdawać sprawę z tego, że owszem, jest omylny. Że może coś źle zrozumieć. Choć z drugiej strony to zawsze bywa sygnałem – jeśli ja źle zrozumiałem, to być może czytelnik też zrozumie źle. Rzeczy do ogarnięcia jest mnóstwo, a nasz umysł to nie twardy dysk. Gdyby nim był, to po zredagowaniu tych wszystkich książek, które przypadły mi w udziale, byłbym bardzo mądry.

Zawsze sądziłem, że trochę tak jest. Redaktor nie musi być omnibusem, który w lot złapie pomyłkę autora?

– I zna się równie dobrze na elektroakustyce, jak i na mitologii japońskiej? Nie ma redaktorów, którzy nie musieliby niczego sprawdzać. Powiem więcej: wszystko trzeba sprawdzać, nawet jeśli nam się wydaje, że jesteśmy czegoś pewni. A to i tak nie znaczy, że coś nam nie umknie. Chwała Bogu za internet, który wiele ułatwia, choćby sprawdzenie, czy odległość między dwiema konkretnymi miejscowościami na Białorusi wynosi 90 czy 100 kilometrów. Choć i tu trzeba bardzo uważać, bo autorowi mogło chodzić o podróżowanie krętą jezdnią, a internet podaje odległość w linii prostej.

Ale jest wiedza, której w internecie nie da się łatwo sprawdzić. Zdarzyło się panu konsultować opisane w książce sytuacje z ekspertami? Dajmy na to, czyta pan o konstrukcji bomby i dzwoni do kolegi, który na co dzień takie bomby składa, by sprawdzić, czy autor się nie pomylił?

– Często konsultuję się np. ze specjalistą od spraw lotniczych, arabistą, indologiem itp. Warto to robić, by mieć pewność. Kiedyś redaktor prowadząca spytała mnie, czy na pewno motorówka ma kierownicę, a nie np. tylko koło sterowe. Uważałem, że w tekście jest dobrze, ale na wszelki wypadek zadzwoniłem do odpowiedniej osoby i to potwierdziłem.

MGrabowski_7
Mirosław Grabowski, fot. Karolina Sikorska (wszelkie prawa zastrzeżone)

Wspominał pan, że redaktor woli teksty, w których jest niewiele do poprawienia. Co poradziłby pan młodym pisarzom, by ich książki nie wymagały zbyt wiele pracy?

– Dotyka pan znanej bolączki: są autorzy, którzy mają świetne pomysły i potrafią solidnie skonstruować fabułę, natomiast nie umieją dobrze pisać, przede wszystkim się rozgadują. Oczywiście grafoman siedzi w każdym pisarzu, nawet w najlepszym, inaczej ten człowiek być może w ogóle by nie pisał. Ale chodzi o to, żeby tego grafomana uciszyć, zostawić w książce to, co jest w niej naprawdę dobre. Młodzi autorzy często już na samym początku zniechęcają recenzentów tym, że piszą za dużo, niemal wszystko, co im przychodzi do głowy, bez selekcji, przez co książka staje się nudna i niestrawna. Jeśli chodzi o sam styl, to jest parę sztuczek, które mogę sprzedać początkującym pisarzom lub tłumaczom. Można np. przeczytać zdanie i pomyśleć, czy wszystkie słowa, których w nim użyliśmy, są potrzebne. „Popatrzył w oczy swojej córce” – słowo „swojej” jest tu zbędne. Warto też sprawdzić, czy nie można pewnych rzeczy ująć prościej. „Przyszedłem tu po to, żeby porozmawiać z tobą o Jacku” – lepiej: „Przyszedłem porozmawiać z tobą o Jacku”. Konstrukcja jest prostsza, zdanie brzmi lepiej. Inna rada: starać się, żeby na końcu zdania nie było słówka „się” lub zaimka. Warto też unikać rzeczowników oznaczających nazwy czynności: np. „Po wypełnieniu ankiety pójdę na spacer” brzmi wręcz urzędowo, „Kiedy wypełnię ankietę, pójdę na spacer” – już nie. To oczywiście nie zawsze bywa możliwe, a sztywna hiperpoprawność jest wręcz niepożądana, ale rozsądne trzymanie się tych zasad wpływa na potoczystość tekstu. Będzie lżejszy. I jeszcze jedno: po napisaniu książki najlepiej odłożyć ją na jakiś czas, nabrać dystansu i potem przeczytać swoje dzieło raz jeszcze. Niestety, autorzy i tłumacze muszą dotrzymywać ustalonych terminów, więc tego czasu po prostu im brakuje.

Czy biorąc maszynopis do ręki, jest pan w stanie wyczuć: to pisał początkujący autor, a to doświadczony?

– Niekoniecznie. Wcale nie jestem pewny, czy mógłbym od razu powiedzieć: to na sto procent napisał debiutant. Być może doświadczeni pisarze, mający za sobą wiele kontaktów z wydawnictwami, z redaktorami, zwracają uwagę na pewne kwestie, starają się pewnych błędów unikać. Ale trzeba pamiętać, że są autorzy, w tym początkujący, którzy mają tzw. iskrę bożą, jak choćby Vincent V. Severski, który dostarczył debiutancką powieść mogącą śmiało konkurować z dziełami doświadczonych pisarzy. Nie ma w niej choćby tego, co tak częste jest u debiutantów, czyli przegadania. Jego książki są szczelnie wypełnione akcją. Pracowałem nad nimi z wielką przyjemnością. To też chyba wynika trochę z osobowości samego autora: człowieka doświadczonego, obytego w świecie, posługującego się kilkoma językami.

Wiedział pan od razu, biorąc do ręki „Nielegalnych” Severskiego: to będzie bestseller? Czy to da się wyczuć?

– Chciałbym, żeby to, co mnie się podoba, było bestsellerem, żeby było popularne, czytane. Niestety, nie zawsze tak bywa. Przy Severskim rzeczywiście liczyłem na wysoki nakład i nie zawiodłem się. Największym bestsellerem, jaki redagowałem, była „Sprawa honoru” Lynne Olson i Stanleya Clouda o udziale polskich lotników w bitwie o Anglię. Cieszyło mnie to, bo książka była świetna. W latach 80. redagowałem też książkę Zbigniewa Święcha „Klątwy, mikroby i uczeni” o odkryciach w grobach wawelskich. Doskonała próba popularyzacji wiedzy historycznej i ogromny bestseller. Trudno też się nie pochwalić pierwszym wydaniem pionierskiej „Rock – encyklopedii” Wiesława Weissa. Sukcesy takich książek bardzo mnie cieszą.

Redaguje pan książki tak różne, że między jedną a drugą musi pan chyba zrobić sobie higieniczną przerwę?

– Taka sytuacja byłaby idealna: w książkę trzeba przecież wejść, wyobrazić sobie autora, poznać jego świat. Każdy redaktor panu powie, że najtrudniejsze są pierwsze strony. Dlatego redaguje się je najdłużej. Ale czasu na higieniczną przerwę nie ma. Życie zmusza do tego, żeby po prostu wypić kawę i po skończeniu jednej książki wziąć się do kolejnej. Choć to nie znaczy, że z poprzednią książką już się rozstajemy na dobre – uważam, że redaktor powinien przeglądać tekst przynajmniej do ostatniej korekty. Bo korektorzy, choć zawsze ich chwalę, też – podobnie jak redaktorzy – bywają omylni.

 Zdarza się panu iść do księgarni, otworzyć redagowaną przez pana książkę i westchnąć: „Tu bym doredagował…”?

– Prawie zawsze (śmiech). Ale pracę nad tekstem trzeba w pewnym momencie definitywnie skończyć i wziąć za nią odpowiedzialność.

 

Rozmawiał Przemysław Poznański

Zdjęcia Karolina Sikorska

 

*Mirosław Grabowski – redaktor z 37-letnim stażem. Współpracuje obecnie m.in. z wydawnictwami Czarna Owca, Noir sur Blanc, Świat Książki, AMF Plus Group. Absolwent Instytutu Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej Uniwersytetu Warszawskiego.

 

MGrabowski_4_ikona

5 komentarzy

  1. Ja też dziękuję.
    I jeszcze dwie poprawki: „sceny erotycznie” oczywiście bez „i”, a w zdaniu „redaktor chce, aby książka była jak najlepsza i poprawki są w 90 proc. przyjmowane” po „najlepsza” przydałoby się dostawić przecinek zamykający zdanie podrzędne.
    Z korektorskim pozdrowieniem 😉

  2. Znakomity wywiad. Podpisuję się pod każdym słowem.
    Drobna poprawka – w zdaniu: „Wszystko przez brak przeciwnika po zamykającym wtrącenie słowie „Polkę” – „przeciwnika” koniecznie trzeba zamienić na „przecinka” 🙂
    Wtedy wszystko będzie doskonale.
    Pozdrawiam.

Możliwość komentowania jest wyłączona.

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading