TEKST PRZEMYSŁAW POZNAŃSKI
ZDJĘCIA KAROLINA SIKORSKA
Ta książka została tak wymyślona, by była sumą iluś doświadczeń. Myślę, że wiele osób odnajdzie w niej siebie. I dobrze, jeśli zakończenie każdy ułoży zgodnie z tym, co podpowiada mu własna intuicja. Powieść dzięki temu staje się swoistą grą… – mówi w rozmowie z Zupełnie Inną Opowieścią Anna B. Kann, autorka „Do zobaczenia w Barcelonie”. I zdradza, po co potrzebny jest nam taniec.
PRZEMYSŁAW POZNAŃSKI: Zatańczymy?
ANNA B. KANN: To daj mi chwilę, muszę zmienić buty.

– A w tych się nie da?
– W każdych się da, choć nie wszystko. W japonkach lub na koturnach trudno zatańczyć tango, swing jazz czy salsę…
– Zawsze masz ze sobą buty do tańca?
– Od jakiegoś czasu, tak. W bagażniku wiele miejsca nie zajmują, a jak nagle wpadnę na pomysł, by pójść na milongę, mam je pod ręką. Buty do tanga, ale i „jazzówki”, w których zatańczyć można wszystko inne.
– A buty do flamenco?
– Ich nie ma potrzeby stale wozić, bo w Polsce spontanicznie flamenco się nie tańczy.
– Tak naprawdę nie znam się na tańcu. Jakiś „walc” z ciocią na weselu i to całe wieki temu. Co takiego jest w tańcu, co jest takiego we flamenco, że – jak dowodzi twoja książka – można mu podporządkować życie?
– Taniec uszczęśliwia. Podnosi poziom serotoniny, dobrze radzi sobie z melancholią, przygnębieniem, smutkiem, daje poczucie wolności… Przyjrzyj się plemiennym tańcom: często wprowadzają w trans, działają jak narkotyk… Gdy tańczysz, masz czasami wrażenie „fruwania nad ziemią”. To piękne uczucie. Uzależnia. Jak raz zasmakujesz, potrzebujesz potem tego, by normalnie funkcjonować, by żyć. Nie bez znaczenia jest też strona praktyczna, bo taniec wyzwala energię, dzięki której lepiej i szybciej pracujesz. Daje fizyczne zmęczenie, ale i psychiczne wytchnienie. Sprzyja więc radzeniu sobie z różnymi problemami dnia codziennego. No i jest to forma zanurzenia się w pięknie. To każdy lubi, prawda? A flamenco… Flamenco to nie tylko uroda, ruch, rytm, siła. To nie tylko taniec i muzyka. To budowanie siebie. Akceptowanie. Nauka radzenia sobie z emocjami. To sposób na życie, w którym jest mniej roszczeniowej postawy i więcej tolerancji dla siebie i innych. Flamenco to potrzeba przeżywania każdego dnia jak najlepiej, jak najpiękniej, to wiara, że wszystko dzieje się we właściwym czasie – wtedy, kiedy powinno… Czasami bardziej terapia niż sztuka.
ZOBACZ TEŻ:
– „Do zobaczenia w Barcelonie” to spora dawka wiedzy o hiszpańskim tańcu. Nie tylko o jego historii i największych mistrzach. To także niemal kurs flamenco czy sewiliany. W ten świat wprowadza nas twoja bohaterka, Ewa. Ile w niej jest z ciebie? Ile w jej zafascynowaniu tańcem jest twojej autentycznej miłości do flamenco?

– Ewa ma ze mnie… pasję. Gdybym nie tańczyła flamenco, nie umiałabym o nim pisać. Gdybym nie zakochała się w Barcelonie, nie stworzyłabym takich jej opisów, jakie są w książce. Nie wiem, czy one są dobre, czy złe – są moje, przefiltrowane przeze mnie. To moja Barcelona. Ta, za którą tęsknię. Miejsca, które są mi bliskie. Zwariowałam na punkcie flamenco kilka lat temu. Zmieniło mnie. Na razie mam przerwę w tańczeniu, ale muzyki ciągle słucham, chodzę na koncerty.
Jesteśmy z Ewą w zbliżonym wieku, dzięki temu łatwiej mi było „wejść w jej rolę”. Podobnie jak ona, kiedyś zorganizowałam wyjazd do Barcelony na warsztaty. Ale na tym „autobiografizm” się kończy. Reszta to kreacja. Oczywiście, moje myśli można odnaleźć u wszystkich bohaterów, nawet u Paco, bo w końcu to ja napisałam tę książkę. Ale prawdą jest także i to, że najpierw autor tworzy postać, wymyśla konstrukcję psychologiczną i strategię literacką, a potem… potem postaci zaczynają żyć własnym życiem, „wybijają się na niepodległość” i to one ciągną za sobą ich twórcę. Takie literackie czary-mary, w które nie wierzyłam dopóki nie przekonałam się na własnej skórze.
– Taniec w książce jest też ucieczką. Podobnie jak Barcelona. Ewa ucieka od przytłaczającej ją codzienności do odległego, słonecznego miasta. Tylko czy taka ucieczka jest możliwa? Ewa ma dzieci, ma pracę w Polsce. Może to tylko kaprys, marzenie bez szans na realizację?

– Czasami trzeba odejść by wrócić… Ewa musi wyjść z domu na flamenco, wyjechać do Barcelony po to, by dać odpocząć myślom, by spojrzeć na własne problemy z dystansu. Oddalenie pozwala wyciszyć niedobre emocje dotyczące własnego małżeństwa i skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością, jeśli chodzi o nowy związek. Tylko wtedy może spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, czego właściwie chce. W ten sposób – jak sądzę – „rozkapryszone” kobiety się nie zachowują. Ona już wie, że namiętność po jakimś czasie słabnie, że potrzebne są mocniejsze fundamenty, by budować „nowy dom”. Ale zmiana adresu jest możliwa. Teoretycznie żyć możemy przecież pod każdą szerokością geograficzną. Pytanie, czy chcemy tego naprawdę, czy w drugim człowieku mamy oparcie takie, jakiego oczekujemy, czy jesteśmy na tyle silni, by stawić czoła problemom, jakie prędzej czy później na pewno się pojawią – chociażby wynikającym z różnic kulturowych, których nasz partner nie będzie nawet rozumiał.
– Podoba mi się w twojej książce to, że nie dajesz nam ckliwej historii burzliwego romansu z happy endem w stylu „ żyli długo i szczęśliwe”. To przecież historia kobiety pełnej wątpliwości, nie poddającej się bezrefleksyjnie romantycznemu uczuciu, podejmującej raczej racjonalne decyzje.
– Cóż, na sobie sprawdziła, że „romantyczna miłość”, pełna uniesień, nie gwarantuje szczęścia. Stary układ ciągle jest dla niej ważny, bo małżeństwo pojmuje jako rodzaj zobowiązania. Czeka na sygnał, że i mąż tak samo je traktuje, że i dla niego wspólne lata są wartością samą w sobie. Większą część dorosłego życia przeżyli przecież razem, dzielili się chlebem i myślami, mieli wzajemnie wpływ na to, kim się stali jako ludzie, kształtowali siebie wzajemnie. Przez cały pobyt w Barcelonie czeka więc na znak, że powinna wracać.

Ktoś powiedział, że miłość to decyzja. Ona o swojej pamięta, może dlatego z takim trudem angażuje się w nowy związek. I może też dlatego tak wiele wybacza. Trochę nie pasuje to do dzisiejszych czasów, których cechą naczelną jest radykalizm, ale kiedy się ma lat czterdzieści plus i dzieci, trochę zmienia się nasz stosunek do świata. Nie, to nie konformizm, tylko dojrzałość: odpowiadamy nie tylko za własne życie, konsekwencje naszych działań ponoszą też inni. Oczarowanie kimś nowym zdarza się, dorosłość objawia się w tym, co dalej robimy: czy w imię tej świeżej namiętności przekreślamy przeszłość, rozwalamy zbudowany dom i fundujemy jego mieszkańcom traumę, czy jednak uznajemy, że stworzony lata temu związek jest ważniejszy od chwilowej fascynacji. Oczywiście, nowa fascynacja może być też początkiem czegoś trwałego i pięknego. Ale, żeby o tym się przekonać trzeba czasu. I chyba lekkiego ostudzenia emocji. Ewa nie chce popełnić błędu. Stąd jej wątpliwości.
– Takie jest pokolenie trzydziesto-, czterdziestolatków? Wciąż z marzeniami, ale już pozbawione wielu złudzeń?
– Nie jestem pewna, czy należy uogólniać. Nasze zachowania, oceny są uzależnione od zebranych doświadczeń. Żyjemy w świecie „maksymalizacji szczęścia”, przy czym pojęcie szczęścia jest bardzo płytko rozumiane. W centrum uwagi ustawiliśmy nasze JA: to JA mam mieć dobrze, to MNIE należy zadowalać. Nie ma mowy o współtworzeniu, empatii społecznej. Łatwo się rozstać, dużo łatwiej niż kiedyś, i korzystamy z tych udogodnień zamiast próbować naprawiać, walczyć, ratować. Zamiast rozwiązywać problemy, jak obrażone dzieci zabieramy zabawki i idziemy do innej piaskownicy. Myślę, że w jakiś sposób dziś nagradzany jest infantylizm emocjonalny. Media pochylają się z akceptacją nad kolejnymi związkami celebrytów, czynią z nich epokowe wydarzenia, nikt nie zastanawia się, że ktoś pozostaje skrzywdzony, że ktoś cierpi. Taki model jest utrwalany. Życie ma być niczym romantyczna komedia. A miłość to ciężka praca. Każdego dnia od nowa. Bo to wspólna droga i czasami na tej drodze można nogę skręcić, jeśli stąpnie się nieuważnie. Czy pokolenie czterdziestolatków jest pozbawione złudzeń? Wiedzą, że marzenia się spełniają, ale lepiej nie uzależniać ich od wygranej w Totolotka.
– Nie dajesz nam oczywistego zakończenia. Będzie ciąg dalszy?

– Ta książka została tak wymyślona, by była sumą iluś doświadczeń, jej siłą jest – tak mi się wydaje – prawdopodobieństwo. Myślę, że wiele osób odnajdzie w niej siebie. I dobrze, jeśli zakończenie każdy ułoży zgodnie z tym, co podpowiada mu własna intuicja. Powieść dzięki temu staje się swoistą grą… Zresztą pozwalam wyobrażać sobie nie tylko dalsze losy Ewy czy Paco, ale i Marty, i Gośki, i Ani, której niefrasobliwość nieźle namieszała w całej narracji… Może jednak wydawca uzna, że warto, abym to ja te dzieje opisała dalej, kto wie?
– Z twoją książką można zwiedzać Barcelonę i to tę mniej oczywistą. Widać, że znasz to miasto. Skąd zainteresowanie akurat nim?
– Najpierw było flamenco, moim pierwszym nauczycielem był Teo Barea, który urodził się w Andaluzji, ale od wielu lat mieszka w Barcelonie. Zrobiłam dwa filmy o flamenco dla TVP („W poszukiwaniu duende” i „Flamenco po polsku”), marzyłam o trzecim, kręconym w Hiszpanii, pomysł się konkretyzował w rozmowach z Teo, większość zdjęć planowaliśmy w Barcelonie. Siłą rzeczy, sporo czytałam o tym mieście. Zainteresowanie Barceloną było więc na początku czysto zawodowe, a potem, kiedy ją zobaczyłam, to się zakochałam. Jak wielu przede mną. Film nie powstał, ale ja nie potrzebowałam już przewodników, by ją zwiedzać. Wędrowałam po ulicach, uliczkach, placach i czułam się jak u siebie. Wiele miast mnie fascynowało, ale tylko o tym ciągle marzę. Jak to mówią, na Barcelonę trzeba uważać, bo kradnie duszę. Nie uważałam.
– Udało ci się wejść na wielkiego kota?
– Nie, nawet nie próbowałam. Z góry założyłam, że nie dam rady. I to był błąd. Spróbuję na pewno następnym razem, ale wcześniej się dowiem, czy „metoda Ewy” nie umniejsza skuteczności… Bo jeśli umniejsza, to czeka mnie zimą zaprawa „skałkowa”.
*Anna B. Kann – (wł. Anna Kochnowicz) z urodzenia koszalinianka, z wyboru poznanianka, z natury opowiadacz i zbieracz historii. Na co dzień realizuje reportaże oraz filmy dokumentalne dla telewizji, bywa też rzecznikiem prasowym wydarzeń i instytucji kulturalnych. Ostatnio swój czas dzieli między tangiem a greckim jazzem. Na szczęście, córki ma już dorosłe.
Serdeczne podziękowania dla Karoliny Sikorskiej za sesję zdjęciową autorki wykonaną specjalnie dla Zupełnie Innej Opowieści