recenzja

Ballada marymoncka | Marek Hłasko, Wilk

Już tak jest z balladami, że są pisane pod refren, a refren pod tezę. Ale jest z dobrymi balladami też tak, że nawet najbardziej nachalna teza broni się, gdy czujemy, że wypływa z autentycznego bólu, niezgody czy buntu. „Wilk” Hłaski jest balladą szczerą i świetnie opowiedzianą, choć dziś musi razić polityczną naiwnością. Usprawiedliwia ją jednak to, że choć ukazała się dopiero teraz, to powstała niemal sześćdziesiąt lat temu.

wilkCzy dziś mogłaby w Polsce powstać powieść, wychwalająca komunizm? Pewnie tak, ale raczej nie trafiłaby na listy bestsellerów. A przecież „Wilk” jest powieścią wskazującą komunizm jako lek na całe zło i do tego ukazał się ledwie kilka tygodni temu. Czy jednak mogłaby dziś w Polsce powstać powieść piętnująca biedę, nierówności społeczne, pokazująca bunt jako pochodną niezgody na niesprawiedliwość, wyzysk, upodlenie? No właśnie! Stąd w ocenie „Wilka”, powieści niewątpliwie po mistrzowsku napisanej przez zaledwie osiemnasto-, dziewiętnastoletniego autora, trzeba być ostrożnym i przykładać odpowiednią miarę.

Na początek więc fakty: „Wilk” powstał w połowie lat 50. XX wieku, ale nigdy wcześniej nie został opublikowany. Dodajmy: nie został opublikowany w całości, bo przecież w 1954 roku ukazało się wyjęte z rękopisu opowiadanie pod tym samym tytułem. Co więcej, jeśli wspomnę, że bohaterem książki jest Rysiek Lewandowski, chuligan z Marymontu, który zaczyna odczuwać ciągoty ku komunizmowi, to zaraz na pewno zakrzykniecie: Ależ to już było! Ależ to „Sonata marymoncka”, powieść wydana też po śmierci autora, ale jednak znacznie wcześniej, bo w 1982 roku. I nic dziwnego: „Wilk” jest pochodną „Sonaty…”, jest jej prequelem i zarazem wersją alternatywną.

Jak czytamy w posłowiu Radosława Młynarczyka, „ducha sprawczego” tej książki, który nie tylko ją odnalazł, ale też skrzętnie przygotował do druku, Hłasko niezadowolony z ostatecznego efektu „Sonaty marymonckiej” postanowił przenieść opowieść o Ryśku w realia przedwojennej Warszawy.

Czytaj też: BATMAN WARSZAWSKI. Leopold Tyrmand, Zły

Wcześniej w „Sonacie…” Lewandowski, był chłopakiem, który po wojnie rozpoczyna pracę w bazie transportowej, gdzie zaczyna przesiąkać ideologią komunistyczną, tutaj to nastolatek – z początku czternasto-, w końcu siedemnastoletni młodzieniec z Marymontu, któremu dane jest wplątać się w przedwojenny ruch komunistyczny, a nawet wziąć udział w strajku Blaszanki (Fabryki Opakowań Blaszanych)  i nielegalnej akcji zawieszania na zakładzie portretu Stalina. Komunistyczna ideologia trafia na podatny grunt: Rysiek wychowuje się w biednej rodzinie furmana, zewsząd otacza go nędza, ani jego, ani jego kolegów z podwórka nie stać choćby na buty, co stanie się zresztą w pewnym momencie bodźcem pchającym Lewandowskiego w stronę osób mogących zmienić otaczającą go rzeczywistość – od złodzieja Zielińskiego po komunistę Rączyna. Brak butów sprawi też zresztą, że jak bańka mydlana pęknie pierwszy z długiej listy snów Ryśka Lewandowskiego o byciu bohaterem na wzór odtwarzającego dzielnych kowbojów Kena Maynarda.

Hłasko prowadzi Lewandowskiego krętą drogą – od raczej nieudolnych prób zostania złodziejem, przez karierę „wysiudajki” (a więc sprzedawczyka, ulicznego rozbijaki, który za pieniądze kupców przegania z ulicy podobnych mu biedaków, zarabiających na chleb sprzedawaniem gazet), po coraz bardziej świadome uczestnictwo w działaniach prorobotniczych.

Czytaj też: PIEKŁO WEDŁUG ŻULCZYKA. Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł

Jeśli coś jest słabością tej książki, to fakt, że czasem mniej, czasem bardziej, ale przez cały czas daje się wyczuć w niej narzuconą tezę, każącą ganić przedwojenną pazerność kapitalistów i zestawiać ją z wyobrażeniami lepszego świata, którego symbolem są mądre oczy Stalina.

Jeśli trzeba tę książkę przeczytać, to dla języka. Absolutnie nie mamy bowiem do czynienia z socrealistycznym produkcyjniakiem, ani powtórką z „Przedwiośnia” Żeromskiego (choć motyw „jasnych domów” mocno przypomina ideę tych „szklanych”) czy z Dostojewskiego (choć wyczuć można fascynację twórczością autora „Biesów”), lecz ze swoistą balladą, piosenką jakby od Grzesiuka, pełną lokalnego warszawskiego kolorytu, rynsztokowego języka, przeplatanymi gęsto frazami nie zawsze zrozumiałymi, lecz zawsze sprawiającymi wrażenie właśnie zasłyszanych i skrzętnie spisanych. Choć Hłasko sam nie mógł pamiętać przedwojennego Marymontu (urodził się w 1934 roku), to książka wydaje się być wręcz reportażowym odzwierciedleniem prawdziwych zdarzeń, mowy, zwyczajów. Autentyzm postaci wynika pewnie w dużym stopniu z tego, w jakim środowisku obracał się sam Hłasko, który w wieku szesnastu lat zaczął pracować jako kierowca ciężarówki, potem zatrudnił się w Bazie Transportowej w Bystrzycy Kłodzkiej, Bazie Sprzętu Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego czy w Stołecznym Przedsiębiorstwie Transportowym Miejskiego Handlu Detalicznego.

Czytaj też: SAGA GRECKA, SAGA POLSKA. Hanna Cygler, Grecka mozaika

Niewątpliwie – co potwierdza Radosław Młynarczyk w Posłowiu – przeprowadził Hłasko dogłębną dokumentację, przeglądając stare gazety, a przede wszystkim rozmawiając z osobami, pamiętającymi czasy sanacji. Na swój sposób stworzył więc powieść historyczną, a zarazem dokumentalną, opowiedzianą językiem konkretnej epoki i miejsca. I to stanowi o jej wartości. Dlatego dobrze, że ją wreszcie dostajemy – to niewątpliwie literackie wydarzenie, nie tylko 2015 roku, dopełniające obraz twórczości jednego z najciekawszych polskich pisarzy XX wieku. Autora, który z dzisiejszego punktu widzenia zgrzeszył polityczną naiwnością, ale sam pewnie musiał w duchu przyznać, gdy zaledwie w dwa lata później publikował krytyczne wobec komunizmu „Cmentarze”, skazując się tym samym na emigrację.

Marek Hłasko, Wilk
Iskry 2015

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading